Ciekawostką jest, że w dolinie Viñales tytoń wciąż uprawia się ręcznie bez użycia żadnej chemii, żadnych nawozów ani oprysków, wszystko jest tu eko, a na polach nie zobaczycie żadnych maszyn; tutaj pracują tylko ludzie i bawoły zaprzągniete do pługa; a praca jest ciężka i żmudna; byłam zaskoczona jak zobaczyłam nasiona tytoniu: toż to maleństwa jak ziarnka piasku! , jak to siać, żeby nie wyrosła nam z tego dżunglowata plątanina? !
Pewnie z tych wszystkich powodów właśnie Valle de Viñales została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO ; żal tylko, że w obecnym systemie na Kubie (teraz można już posiadać tzw. własność, co było niedopuszczalne w czasach Fidela) taki tytoniowy plantator 90% swoich upraw musi oddawać do Państwa do skupu (gdzie płacą mu za liście tytoniu tak samo jak i u nas płacą w skupach rolnikowi za jego płody rolne ! ; sobie, do własnego użytku taki plantator może zostawić tylko te nędzne pozostałe 10%. Es Cuba ….. ;
Mimo to, takich małych rodzinnych faktorii tytoniu jak i sporych fabryk są tu jednak setki….bo tutaj wszyscy zajmują się tytoniowym biznesem. Odwiedzamy jedną z takich prywatnych, niewielkich faktorii niejakiego Pana Benito , gdzie tytoniowy interes jest w rękach jednej rodziny od czterech pokoleń (a piąte właśnie rośnie…)
suszarnia tytoniu pamiętająca jeszcze czasy ich pradziadka
Wchodzimy do suszarni, panuje tu bardzo przyjemny półmrok, wszędzie wokół na drewnianych konstrukcjach po sam dach zwisają suszace się liście… jak tu ciekawie pachnie… przyjemny zapach suszącego się tytoniu rozchodzi się wszędzie....
młody, przystojniak - syn właściciela plantacji tzw. granjero w kowbojskim kapeluszu prezentuje nam poszczególne etapy zwijania cygara, oczywiście wszystko jest tu absolutnie hecho a mano (robione ręcznie) a Jola w tym czasie opowiada nam przeróżne cygarowe ciekawostki; częstują nas tu oczywiście cygarami, rumem (no a jakże! ) i pyszną białą kawą (oczywiście z dolewką rumu ). Można tu sobie zapalić cygarko w bujanym fotelu przed domem ze szklaneczką rumu w drugiej ręce i patrzeć na rosnący wokół tytoń i przejeżdżające w tle co i raz konne furmanki jak rodem z przed 100 lat z woźnicami w kowbojskich kapeluszach…; ; hmm… to który my teraz mamy rok? czy aby na pewno jest 2019?
usiadłam w takim obowiązkowym w jubańskim domu bujanym fotelu i pierwszy raz w życiu zajarałam cygaro, którym nas tu poczęstowano, a jak!
szczerze mówiąc - smak spalonego zielska na języku do najprzyjemniejszych nie należał , no ale nie była to Cohiba, tylko domowa produkcja - to pewnie coś jak porównanie np. wódeczki Grey Goose z bimberkiem z piwnicy od Pana Mietka
na polu obok - u sąsiada za miedzą - stoi podobna suszarnia pamiętająca chyba Kolumba - tyle ze malutka
opita rumem i najarana cygarem idę połazić trochę wokół obejścia właścicieli... i nagle... za jakąś komóreczką przyglądał mi się taki drób... no to elegancko się wycofałam po angielsku , na wypadek gdyby temu indyczemu inwentarzowi przyszło do głowy pogonić mnie - jak kiedyś jeden taki gęsior, którego nie mogę zapomnieć od czasów dzieciństwa i do dziś mam jeszcze traumę jak widzę gęsi
a pod drzewkiem świnia miała właśnie sjestę:
kawka w ogródku sobie rośnie i właśnie kwitnie...
a w domu (dziadków) prawie jak w łowickim skansenie, tylko wycinanek brak....
za to w salonie - powiew kolonializmu....
opuszczamy to fajne i ciekawe miejsce....
i znów napojeni rumem, białą kawą i najarani cygarami - w iście karnawałowych nastrojach ruszamy dalej w stronę słynnych Mogotes
Nelciu, powiem szczerze: że jak na tak krótką wycieczkę - program jest naprawdę bogaty, bo udało sie sporo zobaczyc! (oczywiście tylko na mapie Kuby zachodniej)
Mogoty w paśmie gór Sierra de los Organos - to stare jak świat formacje krasowe powstałe w epoce Jury, gdzie pod wpływem erozji, woda wypłukała co bardziej miękkie fragmenty tych wapiennych skał pozostawiając niezwykle malownicze, czasem nawet dość pokaźnych rozmiarów zielone pagórki, porośnięte gęsto zaroślami.
Widoki wokół zachwycają, jest naprawdę pięknie, choć do pełni szczęścia zabrakło mi tu tak naprawdę jeszcze jednego dnia, żeby móc sie tak głębiej zanurzyć w tę Mogotową Krainę, móc potrekkingować wśród tych wzgórz i tropikalnych lasów po jakimś szlaku...., pozaglądać do jaskiń...., których ilości liczy się tu przecież w setkach…. no ale niestety - program wycieczki jest jaki jest - więc oglądamy te cuda tylko podczas jednodniowego jeżdżenia po Dolinie Tytoniowej i z punktu widokowego Los Jasmines i to musi nam wystarczyć.
Takich krasowych jaskiń w tych jurajskich wapieniach jest tu całe mnóstwo, ale my odwiedzamy tylko jedną, tę samą co wszyscy, albo większość turystów, czyli - Cueva del Indio, gdzie przechodzi się tylko krótki jej fragment, a kolejne kilkaset metrów przepływa się podziemną rzeczką łódkami.
Mogotowe pagórki kształtem wygladają jak wielkie kupki siana:
ale z bliska sianem nie są na pewno ; jest wapień - to jest kras; i takich krasowych zwietrzałych jaskiniowych skał jest tu całe zatrzęsienie; większość to właśnie systemy mniejszych i większych jaskiń
Mogotes
nad głowami krążą sępniki kubańskie, których jest tu na kubańskim niebie zatrzęsienie
jakieś pięknie kwitnące "zapałki"
flora mnie tu po prostu "rozwalała na łopatki"
Wszędzie na wyspie spotkać można tzw. Guarapero – takie małe przybytki serwujące soki ze świeżo wyciskanej trzciny cukrowej (guarapo), gdzie trzcinę wkłada się do ręcznej maszynki - czegoś co w środku wygląda podobnie jak wyżymaczka w dawnej „Frani” tyle że rolki są metalowe i za pomocą ręcznej korbki – wkręca się trzcinowy patyk, a rynienką do wiaderka płynie taka słodycz, że nie idzie tego wypić ! więc żeby było to przełykalne - rozcieńczają to nieco z wodą i serwują z lodem lejąc do guarapo oczywiście rum ;
patyki trzciny cukrowej - wygladają na takie suche miotły, a tyle w nich soku.....
piłam różne wersje tego soczku, ale zdecydowanie najsmaczniejszy jest z limonką (fajnie zakwasza i równoważy tę słodycz) ; ale już wersja np.z ananasem jest fuj - za słodka; jeśli chcecie jednak spróbować czystego guarapo, to od razu wołajcie: - no ron!, no ron! bo inaczej chlusną Wam do szklanki rumu i dalej nie poznacie smaku świeżo wyciśniętej trzciny . Smak takiego soku z trzciny nie był mi obcy bo próbowałam go i piłam już wcześniej w wielu miejscach podczas różnych naszych podróży głównie po dalekiej Azji, ale również w Maroku czy w Omanie; jednak ten kubański jest zdecydowanie najbardziej słodki!
dżunglowaty gąszcz przed wejściem do Jaskini Indian
Cueva del Indio
Ta jaskinia - w mojej skali jaskiniowej punktacji urody plasuje się gdzieś tak na dolnym poziomie; szczerze mówiąc doopy nie urywa ; widziałam już dużo ładniejsze jaskinie (choć ta moja naj..naj… czyli największe jaskiniowe marzenie życia wciąż jest jeszcze przede mną: w zasadzie to nawet nie tyle jaskinia, co podziemny kanion (no dobra…., zdradzę Wam: chodzi o Antilope Canyon w USA, która śni mi się od lat….ech… może kiedyś…. ) ; więc bez jakiegoś specjalnego szału oglądam tu szatę naciekową (banalną i powtarzalną) choć przyznaję, że sam wylot jaskini – jak się z niej wypływa na światło dzienne prezentuje się ciekawie no i ta wspaniale bezczelna, wdzierająca się wszędzie tropikalna roślinność – jakże bujna, soczysta, opadająca wszędzie splątanymi lianami – ach, coś takiego zachwyca mnie zawsze
pod jaskinią mozna sobie pojeździć jeszcze na takiej rogatej krowie
albo kupić taki śmieszny kapelutek zaplatany z palmowych liści
wygląda bardzo fajnie, ale dopóki jest zielony; coś podobnego kupiliśmy kiedyś w Kenii, ale z czasem wysechł i całkowicie zżółkł, a nawet miejscami zbrązowiał "plamiście" i nie wygląda już ładnie
ten obiadek nie porwał moich kubków smakowych, ale żeby życ trzeba jeść - no to zjadłam ...
za to lokalizacja knajpki w takich okolicznosciach przyrody - śliczna!
Figowiec Jagüey - to niesamowite drzewo, te ogromniaste korzenie za każdym razem mnie zadziwiają jak je widzę…; ciekawostka: na Kubie to drzewo uważane jest za "grzeszne" ale np. na Sri Lance czy w Indiach – jest zupełnie inaczej: tam uważa się je za święte;
Dzień kończymy jeszcze przy „słynnym” naskalnym bohomazie żarzącym się z dala na jaskrawo- niebiesko - zwanym szumnie "słynnym" Muralem, a tak naprawdę to wyjątkowo paskudnym - Muralu de la Prehistoria; nie wiem jak można było chcieć stworzyć coś tak ohydnego? i jak można było popsuć tak piękną naturalną skalną ścianę? owe „cudo” stworzone zostało z 50 lat temu przez artystę chyba z bożej łaski (no bo popatrzcie tylko na te karykaturalne obrazki? to ma być dzieło artysty? - no chyba że tworzył to po zbyt dużej dawce rumu ) ' Owe "dzieło" powstało na zamówienie Fidela, który zamarzył sobie urzeczywistnić coś, co mu sie tam urodziło w tej popapranej główce – przedstawia, a raczej w założeniu miało na celu przedstawiać - Ewolucję ! - zaczynając od jakiegoś amonita, ślimaka, czy czegoś w tym rodzaju, poprzez dinozaury aż do „homo socialismus” – czyli najwyższej formy człowieka – będącego ostatnim ogniwem rewolucji – człowieka-komunisty !
vis a vis tego szkadadztwa- na szczęście można podziwiać naturalne widoki skał; mam nadzieję, że już żaden inny oszołom ich nie zamaluje....
No cóż - nad tym kiczem nad kiczami nie będę się rozpisywać, ale ta wizyta nie poszła tak zupełnie na marne; bowiem tuż u stóp tego straszącego bohomaza znajduje się pewien mały, zupełnie niepozorny bar - jakich wiele w tym kraju przecież…. , z braku innych - poszłyśmy tam ostudzić nasze nadszarpane nerwy tym „naskalnym malowidłem” i zamówiłyśmy drinka, a że wszyscy pili tam mleczną pinacoladę, to zamówiłyśmy to samo i….. O Jezu!...... w tej budce na końcu świata wypiłam najlepszą w życiu Pinacoladę!
O Mamo! co to była za pychota!!!; wprost mistrzostwo świata! - kokosowa, mleczna rozkosz… gęsta jak ubita kremówka z harmonijnie wymieszanym rumem i z dodatkiem soku ze świeżego ananasa….ach; wszelkich wersji pinacolady w przeróżnych miejscach na Kubie wypiłam łącznie chyba wiadro , ale uwierzcie mi na słowo, czegoś tak przepysznego nie trafiłam już na Kubie ani wcześniej ani później… ( jak się potem okazało, taką samą opinię podzieliło ze mną wielu współuczestników naszej imprezy ) A więc ten niebieski kiczowaty Mural już do końca mych dni będzie mi się zawsze kojarzył z tą - najpyszniejszą pinakoladą świata!
Okazję do poprzebywania na łonie przyrody mieliśmy również kolejnego dnia jadąc w kierunku Półwyspu Zapata, gdzie na terenie Parku Narodowego Cienaga de Zapata ulokowały się ogromne rozlewiska i wielkie tereny bagienne; dzień rozpoczął się od przejażdżki motorówkami do pokazowej wioski Indian plemienia Taino, będącymi rdzennymi mieszkańcami wyspy, którzy zamieszkiwali te tereny od wieków aż do hiszpańskiej Konkwisty. Zanim tam dotarliśmy pruliśmy po kanałach tych rozlewisk podobno wśród bujnie porastających brzegi lasów namorzynowych, ale powiedzmy sobie szczerze, po tych które widziałam w róznych wcześniejszych miejscach, te wydały mi się kiepskim żartem… no były.. rosły, ale ta część Płw. Zapata akurat nie słynie na pewno z najpiękniejszych mangrowców świata (choć wiem, ze na Kubie są miejsca, gdzie te rośliny potrafią być naprawdę imponujące) ; za to tutejsze czarne jak sadza termitiery wysoko na drzewach to już lokalna ciekawostka; bo takiej lokalizacji termitier nie widziałam jeszcze nigdzie; może nie powalały jakąś imponującą wielkością jak te na afrykańskiej sawannie, no ale w Afryce nikt nie widział przecież termitiery wysoko na drzewach, w dodatku w koronach których wygrzewały się wielkie pelikany brunatne, których widok tak wysoko jest tak samo zaskakujący jak tych termitier;
to maja byc namorzyny? to jakies namorzyneczki były
pierwszy raz w zyciu widzialam termitierę na drzewie
ta jest jeszcze mała; widocznie w rozpoczetej fazie budowy
wypływamy w końcu na wody największego jeziora Kuby- tzw. jeziora Skarbów (Laguna di Tesoro), które zostało tak nazwane z powodu zatapianych tu przez Tainów wszelkich dóbr jakie posiadali - na wieść o przybyciu na wyspę obcych najeźdźców; oczywiście te „skarby” to żadne skarby - zatapiali w jeziorze po prostu wszystko co posiadali cennego, a więc jakieś naczynia, prymitywne narzędzia, różnego rodzaju czczone kamienie, drewnianych bożków jako ich Bóstwa mające dla nich wartość skarbów.,itd...
Dopływamy w końcu do Guama - wioski Tainów, która jest czymś w rodzaju skansenu połączonego z hotelem (Hotel Guama), gdzie można wynająć domek-chatkę na nocleg i na małych wysepkach połączonych mosteczkami wśród rozlewisk Laguna di Tesoro, spędzić sobie czas w towarzystwie nieco paradnych i trącających kiczem poustawianych wszędzie rzeźb-figur dawnych mieszkańców; miejsce jest niby ładne w sensie położenia, widoków; no malowniczo tu bardzo.... i tak egzotycznie, ptactwo sobie fruwa i ćwierka, pelikany siedzą na pobliskich drzewach, sępniki szybują wysoko a turyści przechadzają się po terenie Guama i oglądają skansenowe chatki albo przesiadują w barach sącząc rum i tyle,nie ma tu w sumie co robić, ale genaralnie to miejsce trąca nieco takim malutkim kiczowatym folklorem
Niestety żywot Tainów i innych indiańskich plemion na Kubie zakończył się mniej więcej w 1550 roku, a więc zaskakująco szybko licząc od roku przybycia tam hiszpańskich "przyjemniaczków" ; potomkowie Tainów nie przetrwali do naszych czasów; Hiszpanie w czasach Konkwisty zniszczyli bardzoszybko ich istniejący system gospodarczy a przywleczone z Europy choroby zdziesiątkowały ich nieodporne na europejskie zarazy organizmy; podzielili los podobny do tego jaki podzielili ich inni zamorscy bracia- Guanczowie- pierwotny lud Wysp Kanaryjskich, których hiszpańscy najeźdźcy potraktowali w podobny sposób
Hatuey - wódz Tainów
a tak to miejsce wyglada w całości ( fotka poglądowa)
Ciekawostką jest, że w dolinie Viñales tytoń wciąż uprawia się ręcznie bez użycia żadnej chemii, żadnych nawozów ani oprysków, wszystko jest tu eko, a na polach nie zobaczycie żadnych maszyn; tutaj pracują tylko ludzie i bawoły zaprzągniete do pługa; a praca jest ciężka i żmudna; byłam zaskoczona jak zobaczyłam nasiona tytoniu: toż to maleństwa jak ziarnka piasku! , jak to siać, żeby nie wyrosła nam z tego dżunglowata plątanina? !
Pewnie z tych wszystkich powodów właśnie Valle de Viñales została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO ; żal tylko, że w obecnym systemie na Kubie (teraz można już posiadać tzw. własność, co było niedopuszczalne w czasach Fidela) taki tytoniowy plantator 90% swoich upraw musi oddawać do Państwa do skupu (gdzie płacą mu za liście tytoniu tak samo jak i u nas płacą w skupach rolnikowi za jego płody rolne ! ; sobie, do własnego użytku taki plantator może zostawić tylko te nędzne pozostałe 10%. Es Cuba ….. ;
Mimo to, takich małych rodzinnych faktorii tytoniu jak i sporych fabryk są tu jednak setki….bo tutaj wszyscy zajmują się tytoniowym biznesem. Odwiedzamy jedną z takich prywatnych, niewielkich faktorii niejakiego Pana Benito , gdzie tytoniowy interes jest w rękach jednej rodziny od czterech pokoleń (a piąte właśnie rośnie…)
suszarnia tytoniu pamiętająca jeszcze czasy ich pradziadka
Wchodzimy do suszarni, panuje tu bardzo przyjemny półmrok, wszędzie wokół na drewnianych konstrukcjach po sam dach zwisają suszace się liście… jak tu ciekawie pachnie… przyjemny zapach suszącego się tytoniu rozchodzi się wszędzie....
młody, przystojniak - syn właściciela plantacji tzw. granjero w kowbojskim kapeluszu prezentuje nam poszczególne etapy zwijania cygara, oczywiście wszystko jest tu absolutnie hecho a mano (robione ręcznie) a Jola w tym czasie opowiada nam przeróżne cygarowe ciekawostki; częstują nas tu oczywiście cygarami, rumem (no a jakże! ) i pyszną białą kawą (oczywiście z dolewką rumu ). Można tu sobie zapalić cygarko w bujanym fotelu przed domem ze szklaneczką rumu w drugiej ręce i patrzeć na rosnący wokół tytoń i przejeżdżające w tle co i raz konne furmanki jak rodem z przed 100 lat z woźnicami w kowbojskich kapeluszach…; ; hmm… to który my teraz mamy rok? czy aby na pewno jest 2019?
usiadłam w takim obowiązkowym w jubańskim domu bujanym fotelu i pierwszy raz w życiu zajarałam cygaro, którym nas tu poczęstowano, a jak!
szczerze mówiąc - smak spalonego zielska na języku do najprzyjemniejszych nie należał , no ale nie była to Cohiba, tylko domowa produkcja - to pewnie coś jak porównanie np. wódeczki Grey Goose z bimberkiem z piwnicy od Pana Mietka
na polu obok - u sąsiada za miedzą - stoi podobna suszarnia pamiętająca chyba Kolumba - tyle ze malutka
opita rumem i najarana cygarem idę połazić trochę wokół obejścia właścicieli... i nagle... za jakąś komóreczką przyglądał mi się taki drób... no to elegancko się wycofałam po angielsku , na wypadek gdyby temu indyczemu inwentarzowi przyszło do głowy pogonić mnie - jak kiedyś jeden taki gęsior, którego nie mogę zapomnieć od czasów dzieciństwa i do dziś mam jeszcze traumę jak widzę gęsi
a pod drzewkiem świnia miała właśnie sjestę:
kawka w ogródku sobie rośnie i właśnie kwitnie...
a w domu (dziadków) prawie jak w łowickim skansenie, tylko wycinanek brak....
za to w salonie - powiew kolonializmu....
opuszczamy to fajne i ciekawe miejsce....
i znów napojeni rumem, białą kawą i najarani cygarami - w iście karnawałowych nastrojach ruszamy dalej w stronę słynnych Mogotes
Piea
Właśnie się miałam pytać czy przetestowałaś lokalne cygaro,ale już doczytalam
Wrażenia miałam podobne he he .. świństwo i tyle. Za to mój mąż zachwycony ..
Powiem ci ,że fajna ta wycieczka
No trip no life
Nelciu, powiem szczerze: że jak na tak krótką wycieczkę - program jest naprawdę bogaty, bo udało sie sporo zobaczyc! (oczywiście tylko na mapie Kuby zachodniej)
Piea
Mogoty w paśmie gór Sierra de los Organos - to stare jak świat formacje krasowe powstałe w epoce Jury, gdzie pod wpływem erozji, woda wypłukała co bardziej miękkie fragmenty tych wapiennych skał pozostawiając niezwykle malownicze, czasem nawet dość pokaźnych rozmiarów zielone pagórki, porośnięte gęsto zaroślami.
Widoki wokół zachwycają, jest naprawdę pięknie, choć do pełni szczęścia zabrakło mi tu tak naprawdę jeszcze jednego dnia, żeby móc sie tak głębiej zanurzyć w tę Mogotową Krainę, móc potrekkingować wśród tych wzgórz i tropikalnych lasów po jakimś szlaku...., pozaglądać do jaskiń...., których ilości liczy się tu przecież w setkach…. no ale niestety - program wycieczki jest jaki jest - więc oglądamy te cuda tylko podczas jednodniowego jeżdżenia po Dolinie Tytoniowej i z punktu widokowego Los Jasmines i to musi nam wystarczyć.
Takich krasowych jaskiń w tych jurajskich wapieniach jest tu całe mnóstwo, ale my odwiedzamy tylko jedną, tę samą co wszyscy, albo większość turystów, czyli - Cueva del Indio, gdzie przechodzi się tylko krótki jej fragment, a kolejne kilkaset metrów przepływa się podziemną rzeczką łódkami.
Mogotowe pagórki kształtem wygladają jak wielkie kupki siana:
ale z bliska sianem nie są na pewno ; jest wapień - to jest kras; i takich krasowych zwietrzałych jaskiniowych skał jest tu całe zatrzęsienie; większość to właśnie systemy mniejszych i większych jaskiń
Mogotes
nad głowami krążą sępniki kubańskie, których jest tu na kubańskim niebie zatrzęsienie
jakieś pięknie kwitnące "zapałki"
flora mnie tu po prostu "rozwalała na łopatki"
Wszędzie na wyspie spotkać można tzw. Guarapero – takie małe przybytki serwujące soki ze świeżo wyciskanej trzciny cukrowej (guarapo), gdzie trzcinę wkłada się do ręcznej maszynki - czegoś co w środku wygląda podobnie jak wyżymaczka w dawnej „Frani” tyle że rolki są metalowe i za pomocą ręcznej korbki – wkręca się trzcinowy patyk, a rynienką do wiaderka płynie taka słodycz, że nie idzie tego wypić ! więc żeby było to przełykalne - rozcieńczają to nieco z wodą i serwują z lodem lejąc do guarapo oczywiście rum ;
patyki trzciny cukrowej - wygladają na takie suche miotły, a tyle w nich soku.....
piłam różne wersje tego soczku, ale zdecydowanie najsmaczniejszy jest z limonką (fajnie zakwasza i równoważy tę słodycz) ; ale już wersja np.z ananasem jest fuj - za słodka; jeśli chcecie jednak spróbować czystego guarapo, to od razu wołajcie: - no ron!, no ron! bo inaczej chlusną Wam do szklanki rumu i dalej nie poznacie smaku świeżo wyciśniętej trzciny . Smak takiego soku z trzciny nie był mi obcy bo próbowałam go i piłam już wcześniej w wielu miejscach podczas różnych naszych podróży głównie po dalekiej Azji, ale również w Maroku czy w Omanie; jednak ten kubański jest zdecydowanie najbardziej słodki!
dżunglowaty gąszcz przed wejściem do Jaskini Indian
Cueva del Indio
Ta jaskinia - w mojej skali jaskiniowej punktacji urody plasuje się gdzieś tak na dolnym poziomie; szczerze mówiąc doopy nie urywa ; widziałam już dużo ładniejsze jaskinie (choć ta moja naj..naj… czyli największe jaskiniowe marzenie życia wciąż jest jeszcze przede mną: w zasadzie to nawet nie tyle jaskinia, co podziemny kanion (no dobra…., zdradzę Wam: chodzi o Antilope Canyon w USA, która śni mi się od lat….ech… może kiedyś…. ) ; więc bez jakiegoś specjalnego szału oglądam tu szatę naciekową (banalną i powtarzalną) choć przyznaję, że sam wylot jaskini – jak się z niej wypływa na światło dzienne prezentuje się ciekawie no i ta wspaniale bezczelna, wdzierająca się wszędzie tropikalna roślinność – jakże bujna, soczysta, opadająca wszędzie splątanymi lianami – ach, coś takiego zachwyca mnie zawsze
pod jaskinią mozna sobie pojeździć jeszcze na takiej rogatej krowie
albo kupić taki śmieszny kapelutek zaplatany z palmowych liści
wygląda bardzo fajnie, ale dopóki jest zielony; coś podobnego kupiliśmy kiedyś w Kenii, ale z czasem wysechł i całkowicie zżółkł, a nawet miejscami zbrązowiał "plamiście" i nie wygląda już ładnie
ten obiadek nie porwał moich kubków smakowych, ale żeby życ trzeba jeść - no to zjadłam ...
za to lokalizacja knajpki w takich okolicznosciach przyrody - śliczna!
Piea
Piea, chciałbym mieć zdjęcie z taką krową. Chociaż to nie jest mój wymarzony kierunek. Ja taki trochę azjatycki jestem
Jorguś
Jorguś, to skopiuj sobie na zdrowie tę powyżej i wstaw siebie na photoshopie
Piea
potężne figowce kubańskie - Jagüey (czytaj: hagłej)
Figowiec Jagüey - to niesamowite drzewo, te ogromniaste korzenie za każdym razem mnie zadziwiają jak je widzę…; ciekawostka: na Kubie to drzewo uważane jest za "grzeszne" ale np. na Sri Lance czy w Indiach – jest zupełnie inaczej: tam uważa się je za święte;
Dzień kończymy jeszcze przy „słynnym” naskalnym bohomazie żarzącym się z dala na jaskrawo- niebiesko - zwanym szumnie "słynnym" Muralem, a tak naprawdę to wyjątkowo paskudnym - Muralu de la Prehistoria; nie wiem jak można było chcieć stworzyć coś tak ohydnego? i jak można było popsuć tak piękną naturalną skalną ścianę? owe „cudo” stworzone zostało z 50 lat temu przez artystę chyba z bożej łaski (no bo popatrzcie tylko na te karykaturalne obrazki? to ma być dzieło artysty? - no chyba że tworzył to po zbyt dużej dawce rumu ) ' Owe "dzieło" powstało na zamówienie Fidela, który zamarzył sobie urzeczywistnić coś, co mu sie tam urodziło w tej popapranej główce – przedstawia, a raczej w założeniu miało na celu przedstawiać - Ewolucję ! - zaczynając od jakiegoś amonita, ślimaka, czy czegoś w tym rodzaju, poprzez dinozaury aż do „homo socialismus” – czyli najwyższej formy człowieka – będącego ostatnim ogniwem rewolucji – człowieka-komunisty !
vis a vis tego szkadadztwa- na szczęście można podziwiać naturalne widoki skał; mam nadzieję, że już żaden inny oszołom ich nie zamaluje....
No cóż - nad tym kiczem nad kiczami nie będę się rozpisywać, ale ta wizyta nie poszła tak zupełnie na marne; bowiem tuż u stóp tego straszącego bohomaza znajduje się pewien mały, zupełnie niepozorny bar - jakich wiele w tym kraju przecież…. , z braku innych - poszłyśmy tam ostudzić nasze nadszarpane nerwy tym „naskalnym malowidłem” i zamówiłyśmy drinka, a że wszyscy pili tam mleczną pinacoladę, to zamówiłyśmy to samo i….. O Jezu!...... w tej budce na końcu świata wypiłam najlepszą w życiu Pinacoladę!
O Mamo! co to była za pychota!!!; wprost mistrzostwo świata! - kokosowa, mleczna rozkosz… gęsta jak ubita kremówka z harmonijnie wymieszanym rumem i z dodatkiem soku ze świeżego ananasa….ach; wszelkich wersji pinacolady w przeróżnych miejscach na Kubie wypiłam łącznie chyba wiadro , ale uwierzcie mi na słowo, czegoś tak przepysznego nie trafiłam już na Kubie ani wcześniej ani później… ( jak się potem okazało, taką samą opinię podzieliło ze mną wielu współuczestników naszej imprezy )
A więc ten niebieski kiczowaty Mural już do końca mych dni będzie mi się zawsze kojarzył z tą - najpyszniejszą pinakoladą świata!
Piea
Okazję do poprzebywania na łonie przyrody mieliśmy również kolejnego dnia jadąc w kierunku Półwyspu Zapata, gdzie na terenie Parku Narodowego Cienaga de Zapata ulokowały się ogromne rozlewiska i wielkie tereny bagienne; dzień rozpoczął się od przejażdżki motorówkami do pokazowej wioski Indian plemienia Taino, będącymi rdzennymi mieszkańcami wyspy, którzy zamieszkiwali te tereny od wieków aż do hiszpańskiej Konkwisty. Zanim tam dotarliśmy pruliśmy po kanałach tych rozlewisk podobno wśród bujnie porastających brzegi lasów namorzynowych, ale powiedzmy sobie szczerze, po tych które widziałam w róznych wcześniejszych miejscach, te wydały mi się kiepskim żartem… no były.. rosły, ale ta część Płw. Zapata akurat nie słynie na pewno z najpiękniejszych mangrowców świata (choć wiem, ze na Kubie są miejsca, gdzie te rośliny potrafią być naprawdę imponujące) ; za to tutejsze czarne jak sadza termitiery wysoko na drzewach to już lokalna ciekawostka; bo takiej lokalizacji termitier nie widziałam jeszcze nigdzie; może nie powalały jakąś imponującą wielkością jak te na afrykańskiej sawannie, no ale w Afryce nikt nie widział przecież termitiery wysoko na drzewach, w dodatku w koronach których wygrzewały się wielkie pelikany brunatne, których widok tak wysoko jest tak samo zaskakujący jak tych termitier;
to maja byc namorzyny? to jakies namorzyneczki były
pierwszy raz w zyciu widzialam termitierę na drzewie
ta jest jeszcze mała; widocznie w rozpoczetej fazie budowy
wypływamy w końcu na wody największego jeziora Kuby- tzw. jeziora Skarbów (Laguna di Tesoro), które zostało tak nazwane z powodu zatapianych tu przez Tainów wszelkich dóbr jakie posiadali - na wieść o przybyciu na wyspę obcych najeźdźców; oczywiście te „skarby” to żadne skarby - zatapiali w jeziorze po prostu wszystko co posiadali cennego, a więc jakieś naczynia, prymitywne narzędzia, różnego rodzaju czczone kamienie, drewnianych bożków jako ich Bóstwa mające dla nich wartość skarbów.,itd...
Dopływamy w końcu do Guama - wioski Tainów, która jest czymś w rodzaju skansenu połączonego z hotelem (Hotel Guama), gdzie można wynająć domek-chatkę na nocleg i na małych wysepkach połączonych mosteczkami wśród rozlewisk Laguna di Tesoro, spędzić sobie czas w towarzystwie nieco paradnych i trącających kiczem poustawianych wszędzie rzeźb-figur dawnych mieszkańców; miejsce jest niby ładne w sensie położenia, widoków; no malowniczo tu bardzo.... i tak egzotycznie, ptactwo sobie fruwa i ćwierka, pelikany siedzą na pobliskich drzewach, sępniki szybują wysoko a turyści przechadzają się po terenie Guama i oglądają skansenowe chatki albo przesiadują w barach sącząc rum i tyle,nie ma tu w sumie co robić, ale genaralnie to miejsce trąca nieco takim malutkim kiczowatym folklorem
Niestety żywot Tainów i innych indiańskich plemion na Kubie zakończył się mniej więcej w 1550 roku, a więc zaskakująco szybko licząc od roku przybycia tam hiszpańskich "przyjemniaczków" ; potomkowie Tainów nie przetrwali do naszych czasów; Hiszpanie w czasach Konkwisty zniszczyli bardzoszybko ich istniejący system gospodarczy a przywleczone z Europy choroby zdziesiątkowały ich nieodporne na europejskie zarazy organizmy; podzielili los podobny do tego jaki podzielili ich inni zamorscy bracia- Guanczowie- pierwotny lud Wysp Kanaryjskich, których hiszpańscy najeźdźcy potraktowali w podobny sposób
Hatuey - wódz Tainów
a tak to miejsce wyglada w całości ( fotka poglądowa)
Piea
indiańskie wyroby dla turystów...
Piea
Piea , skaly całkiem oryginalne. Te kolorki
Zobacz mnie na Facebooku Relaks na drutach!