--------------------

____________________

 

 

 



Bali - dlaczego warto tam jechać ?

104 wpisów / 0 nowych
Ostatni wpis
Strony
apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Następnego dnia po śniadaniu idziemy na plażę. Kąpiel w morzu - póki nie odejdzie, a po południu przenosimy się nad basen. Nawet w cieniu jest gorąco, jednak nie ma to jak nad morzem, gdzie cały czas wieje przyjemny wiaterek, a tu - kompletna duchota. Większość czasu spędzam w basenie.


Obserwuję także wiewiórki grasujące w ogrodzie. Są szare, trochę mniejsze od naszych i mają szalony apetyt. Jedzą wszystko, co im się da: jabłka, banany, ciastka, orzeszki. Cała ich chmara siedzi lub biega po okolicznych drzewach. Gdy ktoś im coś daje do jedzenia momentalnie zbiegają w dół po gałęziach, biorą w przednie łapki smakowity kąsek i jedzą go, przytrzymując się gałęzi tylnymi łapkami i wisząc głową w dół.


Są na tyle bezczelne, że kradną ze stolików i łóżek plażowych pozostawione owoce lub ciastka. Kiedyś obserwowałam, jak jedna z wiewiórek próbowała ściągnąć zatknięty o brzeg kieliszka z drinkiem kawałek ananasa. Miała z tym trochę kłopotów, aż wreszcie kieliszek się przewrócił, drink rozlał i już był łatwy dostęp do upragnionego kąska.

Jeżeli chodzi o inne zwierzęta, które można spotkać w ogrodzie hotelowym, to sporo jest dzikich gołębi - synogarlic - trochę mniejszych i inaczej ubarwionych niż nasze.
Przy śniadaniu, serwowanym w restauracji znajdującej się tuż nad stawem, w którym aż kotłuje się od kolorowych ryb, widujemy często ptaki polujące na nie. Nie znam nazw różnych ptaków przylatujących tu na wyżerkę, rozpoznaję jedynie białą czaplę, przylatującą tu codziennie.
Wieczorem aktywne stają się inne zwierzaki. W licznych stawkach ożywają żaby, są duże szaro - zielone i kumkają też trochę inaczej niż nasze.
O zmroku po ścianach budynków hotelowych oraz na balkonach, szczególnie w okolicach kinkietów i lamp, czają się jaszczurki - gekony wypatrujące owadów.
Nad głowami zaś latają nietoperze, ale nie tak wielkie jak np. na Sri Lance.

Po południu wędrujemy w przeciwnym kierunku niż przedwczoraj, czyli w stronę miejscowości Tanjung Benoa, dawnej wioski rybackiej.


Tuż za naszym hotelem znajduje się najstarszy w tym rejonie Nusa Dua Beach Hotel. Od strony morza nie wyróżnia się niczym specjalnym, nie ma tak wspaniałego ogrodu i basenu, jak Laguna czy Hyatt. Przechodzimy przez recepcję na podjazd i stoimy zaskoczeni...
Oczom naszym ukazuje się potężna rozszczepiona brama, będąca typowym motywem architektonicznym balijskich świątyń. Wygląda na bardzo starą, porośnięta jest mchem i pnączami. Po obu jej stronach rosną potężne drzewa figowce bengalskie z charakterystycznymi zwisającymi korzeniami niczym liany. U stóp bramy znajdują się dwa symetryczne stawki z przepiękną roślinnością wodną oraz kwitnącymi lotosami. Wokół wiją się kamienne ścieżki, schodki, mostki, stoją figurki bóstw i demonów. Ten widok naprawdę zrobił na mnie wrażenie.


Wracamy na bulwarek wiodący wzdłuż plaży. Co jakiś czas odchodzą od niego kamienne groble wychodzące w morze - to chyba rodzaj falochronów.. Na ich końcach znajdują się nieduże werandki, gdzie można skorzystać z masażu znacznie tańszego niż hotelowy.
Po minięciu zaniedbanej, porośniętej chaszczami sporej działki - aż dziwne, że ostało się coś takiego tuż przy plaży dochodzimy do rozległego terenu Club Med. Nowoczesne budownictwo, dużo barów, knajpek, basenów, terenów sportowych, ale plaża niezbyt ładna.
W sumie obiekt jest ogromny, ale i ludzi dużo.

Mijamy Melia Benoa i dochodzimy do hotelu Bali Tropic. Chcę ten hotel obejrzeć dokładniej, bo rozważałam pobyt w nim, ale w ofercie była tylko wersja z ALL, wiec zrezygnowałam. Nie jesteśmy bowiem zwolennikami ALL w krajach słynących z dobrej kuchni.
Wchodzimy na teren Bali Tropic od strony morza. Budynki hotelowe to przykład ładnej balijskiej architektury, rzeźbione balkoniki, stylowe drzwi, ornamenty na ścianach, charakterystyczne daszki, kamienne schodki prowadzące na piętro. Na balkonach i tarasach rattanowe meble zachęcają do odpoczynku.
Od czasu do czasu jakaś rzeźba lub fontanna i kręte ścieżki wśród pięknej roślinności. Jest też nieduża świątynia ze stawkiem.
W sumie hotel klimatyczny, składający się z dużych balijskich willi, w których jest po kilka pokojów, jednak o nieco zbyt gęstej zabudowie. Mnie się podobał, mężowi - nie.

Następny hotel to Royal Santrian - bardzo nowoczesny, niezbyt duży, składający się z kilkunastu luksusowych willi z własnymi basenami. Ogród tez minimalistyczny, jeśli chodzi o zieleń, a może rośliny nie zdążyły się rozrosnąć, gdyż hotel wygląda na zupełnie nowy.
Tuż obok niego równie elegancki Conrad Hilton. Na terenie hotelu znajduje się imponująca, super nowoczesna, zbudowana ze szkła i aluminium kaplica ślubna wyglądająca jakby unosiła się na wodzie, gdyż ze wszystkich stron otaczają ją sadzawki. Wokół piękne ogrody, wielkie baseny malowniczo wkomponowane pomiędzy budynkami hotelowymi.

Nieco dalej bulwarek w niektórych miejscach jest zaniedbany, pojawiają się małe knajpki, skromne salony masażu oraz stragany z ciuszkami i pamiątkami.. To już nie ta wymuskana promenada, która biegnie w ND.


Kolejny hotel to Aston, nieco zaniedbany ogród, mały basen, wokół którego stoją w nieładzie łóżka do opalania. Prezentuje się zdecydowanie gorzej, niż sąsiadujące z nim hotele.


Dochodzimy do hotelu Grand Mirage. Tu szczególnie podoba mi się wysoka na kilka pięter pionowa ściana porośnięta roślinami i spływająca z niej kaskada wodna. Rozbryzgujące się kropelki wody mienią się w słońcu barwami tęczy. U podnóża kaskady woda tworzy malownicze stawki i baseny, w której pływają kolorowe ryby i żółwie.
Choć na zewnątrz hotel jest nowoczesny - lobby, restauracje, salony i butiki wewnątrz - urządzone są z dużym rozmachem, bardzo stylowo i elegancko.

Wędrujemy już przeszło cztery godziny, a przeszliśmy zaledwie z pięć kilometrów idąc tym żółwim tempem. Nigdzie nam się nie spieszy, a przynajmniej obejrzeliśmy dokładnie okolicę. Trzeba przyznać, że prawie wszystkie hotele są ładne, usytuowane w wielkich zadbanych ogrodach z fantastyczną roślinnością i imponującymi basenami.

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

W końcu wychodzimy na gwarną, ruchliwą ulicę sąsiadującej z ND – miejscowości Tanjung Benoa. Znajduje się tu mnóstwo restauracji, sklepów, agencji turystycznych oferujących wycieczki, kantorów, straganów z owocami.


Turyści mieszają się z lokalną ludnością. Zamierzamy zjeść kolację w restauracji Bamboo Bali. Powinna gdzieś tu być w pobliżu. Zapytany Balijczyk wskazuje nam najbliższy zakręt. Jest owszem, Bamboo Bali, wchodzimy do środka, ale wnętrze nie przypomina tego, które widzieliśmy na zdjęciach u znajomych. Okazuje się, że to nowszy lokal tego samego właściciela o tej samej nazwie. My, chcąc trafić do tego starego musimy przejść jeszcze kilkaset metrów w stronę ND.

Wreszcie znajdujemy ten właściwy. Kameralne wnętrze, częściowo pod gołym niebem w ogrodzie, bardzo eleganckie, stylowe. Okazuje się, że jak nie mamy rezerwacji, to raczej marne szanse, żebyśmy się załapali na stolik. Pojawia się jednak jakiś facet - chyba własciciel, bo Europejczyk - chwilę z kelnerem dyskutują , po czym mężczyzna mówi, że jest jeszcze dość wcześnie i znajdą dla nas miejsce.
W pobliżu wejścia jest otwarta kuchnia, można obserwować krzątających się kucharzy. Stoliki ustawione są na różnych poziomach, pooddzielane basenikami, wokół rzeźby, stylowe meble, mała świątynka.

Restauracja Bamboo Bali istnieje od roku 1997 i słynie z doskonałej autentycznej balijskiej kuchni. Ponadto organizowane są tu lekcje gotowania. Niedawno otworzono nieopodal nową knajpkę - to ta pierwsza do której trafiliśmy - oraz kameralny pensjonat Rumah Bali. Właścicielem tego całego biznesu jest Szwajcar, wieloletni szef kuchni w renomowanych hotelach europejskich i balijskich.

Prosimy kelnera, by zaproponował nam danie cieszące się największą popularnością. Bez chwili zastanowienia poleca Rijstaffel. Wyjaśnia, że to zestaw typowych tutejszych potraw obejmujący przystawki, zupę, danie zasadnicze i deser. Jest to w zasadzie danie dla dwóch osób ( o czy wiedzieliśmy wcześniej ).
W oczekiwaniu na żarełko pijemy jakiś egzotyczny drink. Po pewnym czasie na dużej tacy pięknie udekorowanej czerwonymi papryczkami i trawą cytrynową dostajemy przystawki, różne sosy, grillowane mięso, sałatkę z tuńczyka. Następnie kolej na zupę, smaczna, może trochę zbyt ostra jak dla mnie. Danie główne serwowane w miseczkach to jagnięcina, kaczka w liściach bananowca, grillowana ryba i to, co nam najbardziej smakuje - kurczak w słodkim sosie sojowym. Na deser podano pudding z ciemnego ryżu, ciastka z palmowym cukrem, owoce i kawę.


Czekając na poszczególne dania, obserwujemy sąsiednie stoliki. Prawie sami Azjaci, przychodzą w towarzystwie licznej rodziny - czasem trzypokoleniowej, zajmują duże 8 - 10 osobowe stoły.

W międzyczasie pięknie ubrana balijka składa ofiarę w świątyni i zapala kilka kadzidełek - może w intencji, żeby biznes dobrze szedł.... Z tym chyba nie ma problemu.
Jedzenie jest rzeczywiście bardzo smaczne, miły nastrój, piękne wnętrza, sympatyczna obsługa. Czego można chcieć więcej?????


Po skończonej kolacji goście odwożeni są za free do hotelu. My jednak wolimy się przejść, rezygnując z transportu.

Ulica wiodąca w stronę ND jest dość ciemna, poza samym centrum Tanjung Benoa, gdzie jest wiele knajpek i sklepów, po których buszują turyści. Chodniki dla pieszych pojawiają się i znikają. Większość trasy przechodzimy poboczem dość wąskiej i ruchliwej szosy. W świetle mijających nas aut próbuję wypatrzyć względnie równe podłoże ( ziemię, chodnik lub szosę ), żeby się nie potknąć lub w coś nie wdepnąć. Co chwilę zatrzymują się samochody proponujące podwiezienie. Chyba biali drałujący nocą po tych wertepach są rzadkością????
Spacer powrotny w tych warunkach nie należy do super przyjemnych, ale jest przygodą.

Gdy w końcu docieramy do bramy wjazdowej do ND, mniej więcej na wysokości Club Med - oddychamy z ulgą. Teraz wędrujemy po wygodnych, oświetlonych ścieżkach, wśród klombów i zieleni.

Wkrótce dochodzimy do naszego hotelu i fantastyczny wieczór kończymy drinkiem w barze hotelowym tuż przy plaży. Tylko kilka stolików jest zajętych, reszta towarzystwa chyba już śpi. Nie na darmo hotel rekomendowany jest dla rodzin z dziećmi, nic nie zakłóca wieczorami spokoju. Dobrze się tu również czują aktywni turyści ( a sporo tu takich ), którzy po całodniowym włóczeniu się po wyspie marzą o wieczornej ciszy w pięknym otoczeniu.

Gorzej mają ci, którzy lubią nocne szaleństwa - czegoś takiego w ND nie uświadczy się. No, ale tanie taksówki tylko czekają, by chętnych wywieźć do licznych dyskotek w Kucie   

Tak, że każdy tu znajdzie coś dla siebie....

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Następnego dnia zaraz po śniadaniu jedziemy na całodniową wycieczkę. Zwiedzać będziemy centralną część wyspy i dotrzemy do wyższych pasm górskich. Jeśli chodzi o liczbę przejechanych kilometrów, to nie jest to zbyt długa trasa, biorąc jednak pod uwagę cholerny ruch i jakość lokalnych dróg zajmie nam to sporo czasu.. Poza tym w trakcie zwiedzania nie lubimy się śpieszyć i dlatego wolimy to robić indywidualnie by móc zatrzymać się tam, gdzie będziemy mieli ochotę.

Prawie godzinę zajmuje nam przejazd przez zakorkowany Denpasar - stolicę Bali. Niestety, chcąc się wydostać z ND w jakimkolwiek kierunku musimy przejechać przez to ruchliwe miasto bądź jego niekończące się przedmieścia. Sama metropolia nie jest interesująca, więc odpuszczamy sobie jej zwiedzanie. Jeżeli jednak ktoś chce zrobić zakupy taniej niż w ND, powinien tu przyjechać.


Zmierzamy na północ, po minięciu kierunkowskazu na Tabanan wjeżdżamy w rejon uprawy ryżu. Nie są to jednak te malownicze i charakterystyczne dla Bali strome tarasy ryżowe, a jedynie duże pola położone na dość płaskim terenie.

 

Na większości pól wieśniacy właśnie teraz sadzą małe sadzonki ryżowe stojąc po kolana w brunatnej wodzie. Tylko gdzieniegdzie możemy dojrzeć pola dojrzewającego ryżu, które prezentują się znacznie ładniej niż te małe kiełki sterczące z błota. No, ale cóż, przyjechaliśmy zbyt późno by zobaczyć pola ryżowe w pełnej krasie. Zasadnicze żniwa odbywają się tu podobno na przełomie czerwca i lipca.
W mijanych wioskach na podwórkach widać na dużych płachtach rozłożonych na ziemi, suszący się ryż. Z wymłóconej słomy ryżowej wyrabia się różnego rodzaju szczotki i miotły, a nawet pokrywa się nią dachy.

Dojeżdżamy do Mengwi - ładnego miasta tonącego w zieleni, które było niegdyś stolicą bogatego królestwa. Zwiedzimy tutejszą świątynię z 17 wieku Pura Taman Ayun, co w tłumaczeniu oznacza „Ogrodowa świątynia na wodzie”.

Do kompleksu świątynnego prowadzi typowa rozszczepiona brama, po przejściu przez nią wchodzimy na rozległe tereny zielone. Jest jeszcze dość wcześnie, więc nie ma tłumu turystów. W pobliżu stoi wysoka wieża, na którą wdrapujemy się po wąskich schodkach bez poręczy. Ze szczytu wieży roztacza się fajny widok na cały teren świątynny.


W punkcie centralnym - jakby na wyspie - stoi świątynia z licznymi pagodami, gdzie wstęp mają tylko wierni. Otoczona jest ona wokół basenami z kwitnącymi lotosami, a te z kolei otacza mur z licznymi rzeźbami i ozdobami, na tyle niski, iż turyści mogą bez problemu zajrzeć na tereny świątynne.


Schodzimy z wieży i wędrujemy wąską ścieżką wzdłuż muru, podziwiając wspaniałe rozwiązania architektoniczne.

Wokół rozciąga się park schodzący łagodnie ku rzece. Jest cicho i spokojnie, słychać tylko plusk rzeki i śpiew ptaków.
Na koniec zaglądamy do galerii, gdzie można kupić suweniry i oryginalne obrazy.

Jedziemy dalej, po chwili wjeżdżamy w typowy las deszczowy, chyba jesteśmy w pobliżu Małpiego Lasu, bo na poboczach biegają makaki czekające na poczęstunek od turystów. Mijamy kierunkowskaz wskazujący drogę do miejsca, gdzie można odbyć trekking na słoniach - nie skorzystamy z tej atrakcji.


Krajobraz się zmienia, kończy się dżungla, zaczynają się uprawy warzywne. Przy drodze wieśniacy sprzedają swoje produkty. Czego tu nie ma???? Są kabaczki, papaje, bakłażany, pomidory, ale najwięcej jest różnych gatunków papryki.

Droga pnie się coraz wyżej, jest sporo ostrych zakrętów, roślinność też się zmienia, pola uprawne ustępują miejsca paprociom, krzakom, wysokiej trawie słoniowej.
Trochę się niepokoję, bo wjeżdżamy w mgłę. Cały czas od naszego przylotu była ładna pogoda, a tu akurat dzisiaj coś się psuje. Putu mówi, że to normalka. Na ogół nad morzem jest słonecznie, a w górach różnie bywa. Czasami nawet w wyższych rejonach pada deszcz, a w dali na wybrzeżu jest pogodnie. Widać taka specyfika tutejszego klimatu. Niech już będzie pochmurno, byleby nie padało!!!

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

W mniej optymistycznym ( ze względu na pogodę ) nastroju dojeżdżamy do miejscowości Bedugul, położonej na wysokości 1300 mnpm. Słynna jest przede wszystkim ze znajdującej się tu 17 – wiecznej świątyni Pura Ulun Danu Bratan. Poza tym ze względu na położenie nad malowniczym jeziorem otoczonym górami, jest popularnym wśród tubylców miejscem weekendowym.


Zdjęcia tej świątyni często prezentowane są w różnego rodzaju przewodnikach, folderach biur podróży czy reklamach dotyczących Bali. I trudno się dziwić - widoki są rzeczywiście rewelacyjne.


Z parkingu, na którym rozłożyły się liczne stragany wchodzimy do ogrodów otaczających świątynię. Na szczęście mgła gdzieś sobie powędrowała i od czasu do czasu zza chmur wychyla się słońce.


Przed nami ukazuje się spore jezioro, powstałe w wygasłym kraterze wulkanicznym, otoczone górami. Na niewielkim cypelku widać wysmukłe pagody z nieparzystą liczbą daszków. Tu są jedynastodaszkowe, a maksymalnie może być ich trzynaście, im więcej, tym ważniejsza świątynia. Obok cypelka znajdują się właściwe zabudowania świątynne. Jest wielu turystów, ale głównie pielgrzymów, celebrujących tu jakieś swoje święto. I znów trafiamy na jakieś uroczystości! No, ale dzięki temu poznajemy jeszcze więcej tutejszych obrzędów i folkloru.


Niektóre ofiary przyniesione przez pielgrzymów to istne dzieła sztuki wykonane z owoców, kwiatów, liści palmowych, kłosów ryżu.


Przy brzegu stoją kolorowe łódki, które można wynająć. Przybywają coraz to nowi wierni i składają ofiary dla bóstw na ołtarzach. W religii balijskiej ofiary należą się także demonom, aby ustrzec się przed ich złymi mocami.


Tuż po przyjeździe dziwiliśmy się, że w wielu miejscach - dość dziwnych - np. przed wejściem do sklepu czy restauracji leżą na ziemi małe płaskie koszyczki wyplatane z liści bananowca, a to właśnie były dary dla demonów. Zawartość ich jest zazwyczaj skromniejsza niż dla bóstw i składane są na ziemi. Nierzadko ofiary te zjadają zwierzęta domowe, ptaki lub małpy i to jest w pełni akceptowane. Natomiast turyści powinni uważać by nie rozdeptać lub nie kopnąć ofiar leżących na ziemi, bo to z kolei jest bardzo źle widziane.

Nieco dalej na północ znajdują się dwa jeziora Buyan i Tambingan, do których prowadzi wąska, niezbyt dobra droga. Mało tu turystów, bardziej dzika okolica. Widoki ładne, choć mało egzotyczne.

Trochę zbliżone do krajobrazów naszych pojezierzy, ale dla Azjatów licznie odwiedzających Bali – to właśnie jest atrakcją.

Oprócz nas są tu tylko dwa auta z turystami, a na poboczu stoi jeszcze jedno lokalesów. Dwóch Balijczyków otwiera właśnie przewoźny biznes. Z bagażnika wyciągają zawinięte w jutowe worki, oszołomione zwierzęta. Mają kilka kolorowych papug, jeżozwierza, wielkiego nietoperza i warana, za parę rupii można zrobić sobie z tymi zwierzakami fotkę.

Smutne, ale prawdziwe......

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Na Bali są piękne wodospady.

Będąc w górach, chcemy je koniecznie zobaczyć. Największy to wodospad Gitgit znajdujący się w połowie drogi między jeziorem Bratan a Singarają. Putu ostrzega nas jednak, że zwykle są tam tłumy turystów, nachalni sprzedawcy i w ogóle czysta komercja. Już wie, że my wolimy spokojniejsze, mniej uczęszczane miejsca.


Proponuje w zamian wodospady Munduk położone nieco bardziej na zachód. Po kilkunastu minutach jazdy górską drogą dojeżdżamy do małego parkingu. Stąd kręta ścieżka prowadzi stromo w dół do koryta potoku. Na szczęście prawie cały czas idzie się w cieniu drzewek kawowych.

,

Fotka ściągnięta z Wikipedii, te co widzieliśmy spały sobie w klatce zwinięte w  kłębek- odwrócone do nas tyłem... 


Luwaki, czyli po polsku łaskuny, wyglądem przypominają coś pośredniego między kotem a liskiem. Tutaj siedzą senne w klatce i nie reagują na turystów. Prowadzą nocny tryb życia i uwielbiają ziarna kawowe, a właściwie ich otoczki. Gdy zapada zmrok wyruszają na żer wspinając się po delikatnych gałązkach drzew kawowych w poszukiwaniu owoców.
Wybierają te najlepsze, najbardziej dojrzałe. W procesie trawiennym miękkie otoczki rozkładają się, a twarde ziarna kawy wydalane są. Ktoś kiedyś stwierdził, że z tych częściowo przetrawionych ziarenek można przygotować wyśmienitą kawę. No i zaczął się kręcić g....wniany biznes.

W okresie dojrzewania kawy ludzie chodzili po plantacjach i pod drzewami szukali odchodów luwaków, zbierano je, wydobywano ziarenka, które następnie podlegały takiemu samemu procesowi obróbki, jak normalne ziarna kawowe.
Ponieważ luwaki żyją również w sąsiednich rejonach, tzn na innych wyspach indonezyjskich, w Wietnamie czy na Filipinach tam również produkuje się kawę luwak. Szacuje się, ze roczne zbiory w skali całego regionu wynoszą zaledwie 500 - 600 kg, więc jeżeli jest to kawa oryginalna, to jest ona bardzo droga.

Coś nie bardzo chce mi się w to wierzyć, ze produkcja faktycznie jest tak niewielka, bo gdziekolwiek się zatrzymujemy, oferują ją do picia. Ponadto w sklepach jest dostępna ziarnista kawa luwak, po stosunkowo niezbyt wygórowanych cenach – podejrzewam więc, że to jednak nie jest autentyczny produkt wytworzony przez luwaki.

Może teraz jest jej więcej, gdyż ludzie wpadli na pomysł, by zamiast przemierzać kilometry niewygodnych tras w poszukiwaniu g...wienek luwaków, zakładać fermy tych zwierzątek. Siedzą sobie w klatkach, biedaki, dostają owoce kawy i przerabiają je...
W taki właśnie sposób próbuje się zreformować produkcję kawy luwak, choć podobno nie bardzo ta modernizacja wychodzi, bo zwierzątka niezbyt dobrze czują się w niewoli.

Wydaje mi się, że większość sprzedawanej kopi luwak z tą oryginalną - ma niewiele wspólnego...

Na plantacji próbujemy różnego rodzaju herbat, również tę osławioną kawę, która jednak nie robi na mnie żadnego wrażenia. No, ale pewno ja się nie znam...

Widzimy także jak rosną wszelakie przyprawy i używki w „prawie” naturalnych warunkach. Jest tu również sklep firmowy, gdzie można kupić – podobno okazyjnie – wszystko to, co widzieliśmy.

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

 

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Dzisiaj weźmiemy udział w raftingu.


Już nie możemy się doczekać!!!! Jeszcze nigdy nie uczestniczyliśmy w tego typu imprezie.

Jeżeli spojrzymy na mapę Bali, zaskoczy nas ogromna liczba rzek mających swe źródła w górach wznoszących się w centralnej części wyspy. Wąskie pasma górskie poprzecinane są głębokimi wąwozami, na dnie których płyną wartkie górskie rzeki lub potoki. Strome zbocza porośnięte są tropikalną dżunglą, bądź zagospodarowane przez człowieka - tworzą niezwykle malownicze tarasy ryżowe.

Po przeczytaniu wielu entuzjastycznych opinii na temat raftingu w ogóle, zaś na Bali w szczególności, postanowiliśmy nasz „pierwszy raz” przeżyć właśnie tutaj...


Popularne raftingi - dla nieprofesjonalistów- organizowane są na dwóch rzekach Ayung i Telaga. My wybieramy tą pierwszą.

Trasa spływu liczy dwaanaście kilometrów i trwa 2,5 godziny. Mamy tu do czynienia z 2 i 3 stopniem trudności ( przy czym 5 i 6 jest tylko dla profesjonalistów ), a zatem ryzyko jest niewielkie, a zabawa zapowiada się fajna.


Agencji turystycznych organizujących raftingi jest tu kilkanaście. Najbardziej znaną jest firma Sobek, ale zarazem i najdroższą. Ich cena może być nawet dwukrotnie wyższa niż przeciętnego organizatora. Reklamują się, że mają indywidualny transport, najbezpieczniejszy sprzęt, doświadczonych sterników - przewodników, uczestnicy są wysoko ubezpieczeni w razie wypadku, a na koniec serwowany jest wykwintny lancz..Z pewnością to wszystko prawda, ale my zdecydowaliśmy się wybrać tańszego organizatora – płacimy po 40 $ od osoby z prywatnym transportem.

I znów przedzieramy się przez zatłoczone ulice Denpasaru. Wreszcie kończy się miejska aglomeracja i wjeżdżamy w obszary wiejskie, kierując się na północ w okolice miejscowości Ubud.


Po drodze mijamy wioski składające się z typowo balijskich domostw otoczonych murem z bramą wejściową. Wewnątrz każdego takiego gospodarstwa znajduje się kilka pawilonów i rodzinna świątynka, przy czym ta ostatnia jest zawsze bogato zdobiona, najokazalsza i najładniejsza w porównaniu do części mieszkalnej. Początkowo sądziliśmy, że te domostwa ze świątyniami, to cmentarz z nagrobkami, ale jakże myliliśmy się...

Domy buduje się z mułu, cegieł, lub lokalnego kamienia, a dachy kryje się suchą trawą, słomą ryżową lub ceramicznymi dachówkami - jeśli kogoś na nie stać.. Każdy pawilon ma swoje zastosowanie. W pawilonie rytualnym odbywają się rodzinne obrzędy i uroczystości, w innych są sypialnie, kuchnia i domowa spiżarnia. W oddzielnym pomieszczeniu żyją zwierzęta domowe. Są również pawilony zadaszone, ale bez bocznych ścian, służące do odpoczynku. W jednej z wiosek zwiedzamy taki tradycyjny dom.


Tak oczywiście wygląda bogate gospodarstwo, a nie takie przeciętne......mieli nawet własną hodowlę kogutów, specjalnie tresowanych do rozgrywania popularnych tutaj kogucich walk.

 W klatkach były też jeżozwierze zamiast królików, wolę nie dociekać na co im one. Raczej nie podejrzewam, że to przytulanki dla dzieci....


Mijamy miasteczka i wioski specjalizujące się w produkcji różnych przedmiotów. W jednej produkowane są meble rattanowe, gdzie indziej powstają rzeźby w drewnie i kamieniu, dalej produkuje się tkaniny, wyplata kosze, robi lampy lub latawce. A tu już miasteczko jubilerów...


Na straganach piętrzą się sterty wspaniałych owoców: najtańsze są banany w różnych gatunkach, ananasy, papaje, mango marakuje, czy ogromnych rozmiarów duriany.


Obok sklepików, tuż przy drodze wystawione są na sprzedaż plastikowe butelki z brunatną cieczą. Okazuje się, że to benzyna. Może poza miastami jest mało stacji benzynowych, a dla takiego popularnego tu jednośladu, butelka starczy na parę dni jazdy..

Przez dłuższy czas jedziemy przez nizinne obszary rolnicze, lecz w pobliżu Ubudu teren staje się coraz bardziej urozmaicony. Mijamy wzgórza porośnięte tropikalną dżunglą, głębokie wąwozy z rzekami płynącymi na dnie, wąskie mostki nad rwącymi potokami..


Tuż przed Ubudem duży parking zapchamy samochodami, to Monkey Forest czyli Małpi Las. Już z daleka widać skaczące małe i większe makaki próbujące wyłudzić od turystów smakołyki.

Przejeżdżamy przedmieściami Ubudu, niestety dzisiaj nie zwiedzimy go dokładniej, gdyż mamy rezerwację raftingu na określoną godzinę.

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Po kilkunastu minutach skręcamy w gęsty las, polną drogą dojeżdżamy do parkingu. Tutaj w samochodzie zostawiamy nasze ubrania na zmianę po ukończonym spływie. Kierowca będzie na nas czekał na końcu trasy.


Idziemy w kierunku drewnianego pawilonu, gdzie znajduje się siedziba naszego organizatora. Panienka sprawdza naszą rezerwację, coś tam wypełnia i każe podpisać ( może ubezpieczenie, albo, że podejmujemy ryzyko na własną odpowiedzialność?????), coś tam podpisujemy, ale i tak nie wiemy co. Wpisuje także nazwę hotelu, w którym zatrzymaliśmy się ( gdzie ewentualnie dostarczyć zwłoki???)

W jednym kącie leżą kapoki, obok stoją krótkie wiosła, a na półkach leżą kaski. Pojawia się nasz instruktor - przewodnik - sternik, wszystko w jednej osobie o imieniu Balik. Przedstawia nam towarzyszy spływu - młodą parę z Korei Płd., rozdaje kapoki, wiosła i kaski.

Schodzimy wąskimi schodkami ( będzie ich ponad 300 ) po stromym zboczu, porośniętym gęstą roślinnością. Trzeba uważać, żeby się nie poślizgnąć na wilgotnych omszałych kamieniach, lub nie potknąć o wystające korzenie. Jest duszno, parno i gorąco - typowy las deszczowy. Tu nie dociera przyjemna bryza znad morza.. Mijamy drzewka kawowe i kakaowce, a także pnącza wanilii wspinające się na drzewa i oplatające grubsze gałęzie.
Gdy zbliżamy się do dna wąwozu, którym płynie rzeka Ayung, słychać coraz głośniejszy szum wody.


I wreszcie dochodzimy do niewielkiego pomostu, na którym leży kilka pontonów.. Balik przeprowadza krótki instruktaż, jak wiosłować i w ogóle zachowywać się na pontonie. Najważniejsze do zapamiętania - w razie niebezpieczeństwa będzie krzyczał „bum, bum” - bo to każda nacja rozumie. A my wówczas mamy w górę unieść wiosło jedną ręką, a drugą trzymać się kurczowo liny przeciągniętej wzdłuż pontonu, by nas nie wyrzuciło na zewnątrz.


Daje każdemu plastikowy worek na dokumenty, aparat, okulary, a potem zbiera te worki i wsadza do dużego gumowego wora, który również przywiązuje do liny biegnącej wzdłuż burty pontonu.


Groźnie wyglądają te przygotowania, tym bardziej, że tuż koło nas woda przewala się z hukiem przez ogromne głazy, wzbijając w powietrze kawałki piany. To jest właśnie ten “ white water rafting” , bo white water to piana.
Balik spuszcza ponton na wodę, z przodu ( gdzie najwięcej chlapie ) usadził młodą parę z Korei – jacyś niemrawi, może ich rozbryzgi wody trochę rozruszają.....My - jako bardziej stateczna załoga - -zajmujemy miejsca w środku, a na rufie siada sternik.

RUSZAMY!!!!!


Wartki nurt momentalnie porywa ponton na sam środek rzeki. Czteroosobowa załoga wykonuje niezbyt skoordynowane ruchy wiosłami, na szczęście nad wszystkim czuwa doświadczony sternik.


Na początku skupiam się na wiosłowaniu, by w miarę możliwości omijać ogromne głazy stojące nam na przeszkodzie i nie podziwiam mijanych widoków. Wkrótce okazuje się jednak, że ponton doskonale amortyzuje uderzenia o kamienie lub stromy brzeg i wcale nie tak łatwo z niego wylecieć. Czasami prąd wody jest tak silny, że wyrzucony w górę ponton podrywa się z całą naszą zawartością i ląduje na kamlotach powyżej linii wody. Wtedy do akcji wkracza Balik i pokazuje swoje umiejętności. Nierzadko musi wyskoczyć z pontonu i po prostu go zepchnąć do wody, jak się już na dobre zaklinuje między głazami.


Gdy mijamy pierwsze niebezpieczne miejsce, poprzedzone ostrzegawczym „bum, bum” i wpływamy na spokojną ciemnozieloną toń, mogę w końcu przyjrzeć się mijanej okolicy.

Jest niewiarygodnie pięknie!!!!. Głęboka w tym miejscu rzeka płynie w zielonym kanionie. Na stromych zboczach rosną tropikalne drzewa i krzewy, między innymi prehistoryczne paprocie drzewiaste, zwieszają się pnącza, liany. W niektórych miejscach rzeka zwęża się i płynie wąskim skalnym korytem. Skały porośnięte są różnymi gatunkami mchów i porostów, są to piękne „ długowłose „ odmiany, które występują tylko w tym gorącym, wilgotnym klimacie.


Nie na darmo otaczający nas las nazywany jest deszczowym, pomimo pięknej, słonecznej pogody, ze zwieszających się nad nami drzew kapią wielkie krople wody. Nic nam to nie przeszkadza, bo i tak jesteśmy już wszyscy kompletnie mokrzy od stóp do głów. Ochlapani przez rozbryzgującą się rzekę, skropieni naturalnym „deszczem” spadającym z drzew oraz podtopieni wodą z licznych wodospadów.

Te ostatnie są szczególnie malowniczym tłem tej eskapady. Co kilkaset metrów spada z góry do rzeki wielka kaskada drobnych kropelek wody. Te białe welony wodospadów, przedzierając się przez bujną roślinność, na tle widocznego w górze błękitnego nieba tworzą niezapomniany widok.. W innych miejscach po pionowej skalnej ścianie sączą się wąskie wodospadziki, nie mniej urokliwe, niż te bogate w wodę.

Jakimś dziwnym trafem Balik kieruje nasz ponton właśnie pod te ogromne opadające z hukiem strugi wody, a potem z szelmowskim mrugnięciem oka , serdecznie nas przeprasza.


Przy takiej pogodzie fakt - że jesteśmy kompletnie mokrzy - nikomu nie przeszkadza, a wręcz jest to dodatkowa atrakcja...i ochłoda.


Na naszej trasie jest ponad 30 katarakt skalnych, gdzie nurt rzeki jest szybki i trzeba się podporządkować poleceniom sternika. W takich miejscach trzeba uważniej patrzeć na wodę, a mniej na krajobrazy. Na szczęście co chwilę są spokojniejsze momenty, kiedy dryfując wraz z pontonem z prądem rzeki, można całkowicie poddać się urokowi mijanych miejsc.


Mniej więcej w połowie spływu mamy półgodzinną przerwę. Rzeka tworzy szeroki zakręt, jest tu mały piaszczysty cypelek, na który wyciągamy ponton. Na ścieżce w cieniu drzew przysiadło kilka Balijek sprzedających chłodne napoje - ceny jak w pięciogwiazdkowym hotelu.. W pobliżu jest też niewielka świątynka.


Balik rozdaje nasze worki, wyjmujemy aparat i robimy parę fotek. Nie mogę odżałować, że przez cały czas nie mamy ze sobą aparatu, bo widoki są zaiste nie z tej ziemi. No, ale aparaty nie zniosłyby tej ilości wody, co my, a poza tym najważniejsze, że my te krajobrazy zapamiętamy do końca życia.


Mamy jeszcze chwilę czasu na kąpiel. Nawet nie zdejmuję szortów ani koszulki - choć pod spodem mam kostium kąpielowy, bo i tak wszystko jest już mokre, a za chwilę czeka nas dalszy ciąg spływu. Woda jest dość ciepła, nie to co w naszych górskich rzekach.

Koniec sjesty – ruszamy dalej. Balik ma jeszcze do obskoczenia popołudniowy rafting.


Co pewien czas mijamy stojące na brzegu pojedyncze stylowe wille z tarasami i małymi basenikami. Na zboczach wzgórz, tuż nad rzeką powstały także bardzo drogie kameralne hoteliki dla gości preferujących wypoczynek w ciszy i spokoju, w bezpośrednim kontakcie z przyrodą. W tak urokliwym miejscu znajduje się hotel Four Seasons w Sayanie, gdzie mieszkała Julia Roberts w czasie kręcenia filmu „Jedz, módl się i kochaj” w okolicach Ubudu.


Wpływamy na tereny mniej dzikie, coraz więcej luksusowych rezydencji, ale również skromnych chatek rolników. Widać też wzgórza z charakterystycznymi tarasami ryżowymi, u podnóża których przycupnęło kilka chałup otoczonych ogródkami warzywnymi. Przepływamy teraz pod byle jak skleconym bambusowym mostkiem , obok na brzegu kobieta robi pranie.

Zbliża się niestety koniec naszej przygody. Chwilami było trochę adrenaliny, ale ani przez moment nie było niebezpiecznie. Faktycznie, to wspaniałe doświadczenie, ale głównie ze względu na cudowna przyrodę i widoki, które nam towarzyszyły....no i pogoda- pomimo że to rejony górskie - nie sprawiła zawodu.

Dobijamy do brzegu, wręczamy Balikowi napiwek, namachał się facet wiosłami wioząc niedoświadczoną załogę.


Wchodzimy tym razem do góry po stromych schodkach, jemy lancz w małej knajpce. Ale przedtem spotykamy kierowcę, który czeka na nas z suchymi ciuchami. Szybki prysznic, zmiana ubrań i lancz - to wszystko w dość spartańskich warunkach.

Pewnie tu właśnie tkwi zasadnicza różnica w cenie imprezy.

Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie wobec tego , co przeżyliśmy na rzece?????

Naprawdę polecam każdemu tę zabawną przygodę....

Mariola

karisss
Obrazek użytkownika karisss
Offline
Ostatnio: 4 lata 7 miesięcy temu
Rejestracja: 04 wrz 2013

apisku oczywiście czytam z duzym zainteresowaniem drugi raz Wink powiedz mi czy Ayana , która odwiedziliście to ta? http://www.booking.com/hotel/id/ayana-resort-and-spa-bali.pl.html?aid=311097%3Blabel%3Dayana-resort-and-spa-bali-hYA9_dNtbUMWazSVuwUqIQS3045845987%3Apl%3Ata%3Ap1%3Ap2%3Aac%3Aap1t1%3Aneg%3Bws%3D&gclid=CKfomNn27bcCFU2R3godRmMA_A  to mój wymarzony hotel ,powiedz mi czy ten basenik na skarpie z widokiem na morze z wystającymi kamieniami(zdjęcie nr.1) i lazurkiem,czy to na prawdę robi takie wrażenie jak na zdjęciu ? Czy jest mocno podkoloryzowane ?

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 6 dni temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Kolejnego dnia wyruszamy by poznać kurorty na zachodnim wybrzeżu oraz pięknie położoną nad morzem świątynię Tanah Lot.


I znów droga przez mękę zatłoczonymi ulicami, mijamy lotnisko z lądującymi i startującymi co parę minut samolotami.


Przeciskając się wąskimi uliczkami dojeżdżamy do plaży w Kucie. Parking zapełniony motorkami, więc Putu wysadza nas szybko i umawiamy się za 1,5 godziny w Legianie - sąsiedniej miejscowości przed hotelem Grand Istana Rama.


To właśnie tu - w Kucie - w 2002 roku muzułmańscy terroryści podłożyli w dwóch klubach nocnych bomby, w wyniku czego zginęło ponad 200 turystów. Miejsce to upamiętnia tablica z nazwiskami wszystkich tragicznie zabitych. Ten incydent spowodował załamanie turystyki, a co za tym idzie pogorszenie sytuacji gospodarczej Balijczyków.

W pobliżu plaży stoi masa skuterów i motorów - tych najpopularniejszych pojazdów młodych ludzi spędzających wakacje w tym rejonie. Dla nich to idealna lokalizacja: w dzień uprawiają surfing na ogromnych oceanicznych falach i opalają się, a w nocy szaleją w wielu tutejszych dyskotekach. Znajdują się tu tanie knajpki, fast foody, można też coś zjeść z ulicznego wózka za faktycznie małe pieniądze. Są stragany, sklepiki, ale i okazałe galerie handlowe.


Jest też pełno hotelików, hosteli i kwater prywatnych na każdą kieszeń.. Najliczniejszą rzeszę bywalców stanowi młodzież australijska - fani surfowania - dla których pobyt w Kucie jest znacznie tańszy niż w ich rodzimym kraju.


Na ulicach i na plaży spotykamy wielu "plecakowców", wędrujących z całym swym dobytkiem na grzbiecie.. Szczególnie dużo jest tu sklepów ze sprzętem dla surferów, wypożyczalni desek i szkółek surfingowych.

Plaża jest szeroka, piaszczysta, dużo kolorowych parasoli i tłumy ludzi. Turyści mieszają się z miejscowymi. Kwitnie handel i usługi. Można sobie zrobić manicure i pedicure, masaż, tatuaż, zapleść warkoczyki i obkupić się we wszystkie możliwe produkty. Handlarze są o wiele bardziej nachalni niż w ND.


Fale ogromne, dobre dla surferów, ale dla kąpiących się jest dość niebezpiecznie.. Nie można powiedzieć, że jest bardzo brudno, ale znów porównując z ND - za czysto nie jest.. Po plaży biegają pieski, a te, jak wiadomo, toalet nie uznają....


Idziemy sobie brzegiem, co chwilę zaczepiani przez handlarzy, a to mi psuje urok całego spaceru.


Dochodzimy do Legianu, gdzie znajdują się o wiele lepsze nowocześniejsze hotele, restauracje i sklepy. Plaża też jest lepiej zagospodarowana i bardziej czysta. Wkrótce docieramy do umówionego miejsca spotkania. Jesteśmy trochę przed czasem, ale Putu już na nas czeka.

Jedziemy do Seminyaku, to stosunkowo najmłodszy kurort i najbardziej elegancki ze wszystkich trzech. Tuż przy plaży znajduje się ładny hotel Oberoi w pięknym ogrodzie. W bocznych uliczkach liczne butiki z luksusowymi ciuchami i pamiątkami. Widać, że nastawione na inną klientelę, niż tanie sklepiki w Kucie.

Tętniące życiem miasteczka, tłumy ludzi i handlarzy, ruch na ulicach, mało zieleni - to nie nasze klimaty. Tym bardziej jesteśmy zadowoleni z wyboru ND. Plaża w tamtym rejonie zrobiona innego dnia, bo gdy ją zwiedzaliśmy, byłam taka wkurzona na handlarzy, że mi się nawet nie chciało fotek robić 

Jedziemy na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża do nadmorskiej świątyni Tanah Lot założonej w 16 wieku na skalnym cypelku wrzynającym się w morze. Swojemu położeniu zawdzięcza nazwę, gdyż tanah lot oznacza po balijsku "ziemia w morzu". Turyści, którzy przyjadą tu w czasie przypływu, faktycznie zobaczą ją otoczoną ze wszystkich stron wodą. Najlepiej przyjechać tu w czasie odpływu, gdyż wówczas można podejść bezpośrednio pod skałę, na której świątynię zbudowano.

Podjeżdżamy na ogromny parking zapchany autami i motorami. Można to było przewidzieć, gdyż Tanah Lot jest jedną z najczęściej odwiedzanych świątyń przez turystów. Aby dostać się do niej trzeba przejść zacienionymi alejkami przez wielki bazar oferujący bogaty asortyment pamiątek, ciuchów oraz wszelkiego innego dobra dla turystów.

Są także knajpki, w których można coś zjeść lub napić się. Panuje tu niesamowity tłok, ponieważ jest to również miejsce kultu religijnego, a więc oprócz turystów przybywa tu wielu pielgrzymów. Zauważyliśmy, że na Bali wiecznie obchodzone są jakieś święta. Gdzie się nie pojechało, to albo przygotowywano się do celebrowania czegoś tam, albo trwały uroczystości, albo właśnie likwidowano dekoracje poświąteczne.

Po minięciu bazaru wchodzimy do ogromnych ogrodów rozciągających się wzdłuż morza. Ponieważ chcemy na początku zwiedzania zobaczyć świątynię w pełnej okazałości, wspinamy się na wysoki klif, skąd najlepiej widać jej spektakularne położenie.

Na szczycie potężnej skały wysuniętej w morze wznoszą się wysmukłe pagody w otoczeniu kwitnących purpurowych bugenwilli, a w dole wściekle przewalają się fale.
Schodzimy w dół w pobliże świątyni, teraz można swobodnie chodzić po skałach, jedynie w zagłębieniach zostały resztki wody morskiej. Obchodzimy cypelek ze świątynią ze wszystkich stron, tym razem przyglądamy się jej z dołu.


Obok nas miejscowi zbierają ślimaki w rozpadlinach skalnych,wydłubują je ze skorupek i wrzucają do metalowych puszek - będzie kolacyjka!!! A może to przynęta na ryby?????
W pobliżu nie ma piaszczystych plaż, tylko czarne rumowiska wulkanicznych skał schodzące bezpośrednio do oceanu.

Na brzegu, na wysokim klifie przycupnęło parę kawiarenek. Wchodzimy do jednej z nich na Bintanga, na tarasie niewygodne drewniane stoliki, ale za to jaki widok!!!!


Świątynia Tanah Lot prawie na wyciągnięcie ręki. Słońce jest jeszcze wysoko na niebie, ale już teraz przybywa tu coraz więcej turystów, gdyż jest to jedno z najpopularniejszych miejsc do podziwiania zachodu słońca.

Z żalem opuszczamy świątynię, ale na dzisiaj mamy zaplanowaną kolację o zachodzie słońca w knajpce na plaży w Jimbaranie. Chcemy zdążyć tam jeszcze za dnia, a tu nigdy nie wiadomo, ile czasu zajmie przejechanie nawet niezbyt dużej odległości.

Mariola

Strony

Wyszukaj w trip4cheap