Villemo - na początku mnie te małpki naprawdę zachwyciły, choć jak tak dłużej na nas patrzyły, to czułam się coraz bardziej zagrożona. Z tego, co udało mi się zaobserwować, to pojenie małpek z butelki przez turystów jest tam dość częste. Choć ja podziwiałam ich odwagę. Taka malutka, to pół biedy. Ale jakby w tym momencie któraś z większych się zbliżyła, to ja podziękuję
Dominik - jedzenia raczej nie fotografuję. Wolę się nim po prostu rozkoszować. A w Tajlandii jest czym przecież. Samolotom też zdjęć nie robię. Nie wpadłabym na to, żeby cykać fotki w pksie, więc i w samolocie jakoś nie bardzo Choć w obie strony lecieliśmy fajnymi, dwupoziomowymi samolotami. A w drodze powrotnej nawet na piętrze Trasa Wawa - Doha - Bkk, Qatarem. Do Ko Lipe dojdę, dojdę. Jeszcze chwilka
Aga - Myśmy doszli "trochę" wyżej, ale o tym za chwilę Według mnie, strasznie mało czasu było przeznaczone na ten postój. Zresztą, jak i na każdy kolejny. Tu by wystarczyło choć 20 minut więcej.
Ja też jak Villemo z takimi małpkami latającymi po hotelu i balkonach spotkalam sie w Baobabie w Kenii. Potrafiły być upierdliwe bo wypijaly nawet drinki
No dobra, mijamy małpki i idziemy dalej. Fajnie się stało i na nie gapiło, ale szczyt na nas czeka
Weszliśmy do około 700 stopnia (na co którymś stopniu jest numerek, nie liczyłam ich sama), gdzie był prześwit na okolicę. Pod nami nie było widać praktycznie nic. Mgła, smog, czy jakkolwiek by tego białego czegoś wiszącego w powietrzu nie nazwać, skutecznie blokował widok. Stwierdziliśmy wówczas, że z góry nie będzie lepiej (co się potwierdziło. Z naszej grupy dwie osoby weszły na szczyt, dwóch facetów, mocno wysportowanych, ledwo zdążyli na busik, a nawet się chwilę spóźnili, a lało się z nich, jakby spod prysznica wyszli. I widok z góry marny, żeby nie powiedzieć żaden).
Zaczęliśmy więc schodzić. I znów mijamy małpki. Tym razem przechodzimy obok nich, praktycznie bez zatrzymania, bo ile można się w nie wgapiać. A tu nagle jedna małpa zaczyna iść za nami. Nie byliśmy jedyni na schodach, ale oczywiście nas musiała się czepić. Swój swego pozna Ten oto paskud
Nagle kątem oka widzę, jak małpiszon dobiera się do mojego męża. Jakem lwica widzę, że "mój ci on" jest atakowany, więc rzucam się na małpiszona i ratuję swego rycerza.... No dobra, tak by teoretycznie mogło być. Ale nie było. Małpiszon rzucił się na mojego męża, więc ja szybko kilka stopni w dół, żeby i na mnie się nie rzucił. W końcu niech dzieci chociaż jedno z rodziców mają
Małpa rzuciła się mojemu mężowi na plecak. I mimo że niósł go na obu ramionach (malutki plecaczek, w środku mieszczą się trzy półlitrowe butelki z wodą), ta próbowała mu go zerwać. Pobili się. Na schodach. Przy świadkach. Tu brzuch, tam policzek, krew się jednak nie polała. Na koniec rozeszli się w dwóch różnych kierunkach. Strat żadnych, ani w ludziach, ani w małpach, ani w plecakach. A widowisko było Małpa wskoczyła z powrotem na poręcz, a mąż (z zaciętą miną) przyszedł w moim kierunku.
Wracamy do busiku, gdzie poza wspinaczami wszyscy już na nas czekają. Wsiadamy do środka, jakieś 10 minut później zjawiają się wspinacze.
W końcu wyruszamy w stronę dżungli. W końcu zobaczę Szmaragdowe Jeziorko. Dojeżdzamy na parking, nasz kierowca podprowadza nas pod bramkę, gdzie uiszcza się opłaty za wstęp, umawiamy się na spotkanie jakieś 75 minut później i ruszamy na podbój dżungli.
Z drogi asfaltowej (a przynajmniej takie jej wspomnienie w głowie mi ugrzęzło), skręcamy na drewnianą trasę. A przynajmniej momentami drewnianą, a momentami po prostu wydeptaną. Z początkowo gęstego lasu, nagle wchodzimy w to:
Nasza "drewniano"-betonowa trasa prowadząca przez te bagniska jak z horroru:
Jak widać, na ścieżce tłumy takie, że ledwo przejść idzie.
Witam wszystkich
Villemo - na początku mnie te małpki naprawdę zachwyciły, choć jak tak dłużej na nas patrzyły, to czułam się coraz bardziej zagrożona. Z tego, co udało mi się zaobserwować, to pojenie małpek z butelki przez turystów jest tam dość częste. Choć ja podziwiałam ich odwagę. Taka malutka, to pół biedy. Ale jakby w tym momencie któraś z większych się zbliżyła, to ja podziękuję
Dominik - jedzenia raczej nie fotografuję. Wolę się nim po prostu rozkoszować. A w Tajlandii jest czym przecież. Samolotom też zdjęć nie robię. Nie wpadłabym na to, żeby cykać fotki w pksie, więc i w samolocie jakoś nie bardzo Choć w obie strony lecieliśmy fajnymi, dwupoziomowymi samolotami. A w drodze powrotnej nawet na piętrze Trasa Wawa - Doha - Bkk, Qatarem. Do Ko Lipe dojdę, dojdę. Jeszcze chwilka
Aga - Myśmy doszli "trochę" wyżej, ale o tym za chwilę Według mnie, strasznie mało czasu było przeznaczone na ten postój. Zresztą, jak i na każdy kolejny. Tu by wystarczyło choć 20 minut więcej.
Ja też jak Villemo z takimi małpkami latającymi po hotelu i balkonach spotkalam sie w Baobabie w Kenii. Potrafiły być upierdliwe bo wypijaly nawet drinki
No trip no life
ciekawe czy by im żubrówka smakowała
"Nadzieja to największe skur......two jakie wyszło z puszki Pandory"....
Ooooo - te sama mete w Ao Nang mielismy. Charlie - fajny gosc.
Moje Pstrykanie i nie tylko
Nelcia - w Taj do najmilszych też nie należały
Hapol - i bez żubrówki wyglądały jak napite Poza tym, wodą poiły je nacje raczej nie znające żubrówki
Marinik - Charlie z Twojego polecenia I ja również będę go dalej polecać, bo zdecydowanie warto.
No dobra, mijamy małpki i idziemy dalej. Fajnie się stało i na nie gapiło, ale szczyt na nas czeka
Weszliśmy do około 700 stopnia (na co którymś stopniu jest numerek, nie liczyłam ich sama), gdzie był prześwit na okolicę. Pod nami nie było widać praktycznie nic. Mgła, smog, czy jakkolwiek by tego białego czegoś wiszącego w powietrzu nie nazwać, skutecznie blokował widok. Stwierdziliśmy wówczas, że z góry nie będzie lepiej (co się potwierdziło. Z naszej grupy dwie osoby weszły na szczyt, dwóch facetów, mocno wysportowanych, ledwo zdążyli na busik, a nawet się chwilę spóźnili, a lało się z nich, jakby spod prysznica wyszli. I widok z góry marny, żeby nie powiedzieć żaden).
Zaczęliśmy więc schodzić. I znów mijamy małpki. Tym razem przechodzimy obok nich, praktycznie bez zatrzymania, bo ile można się w nie wgapiać. A tu nagle jedna małpa zaczyna iść za nami. Nie byliśmy jedyni na schodach, ale oczywiście nas musiała się czepić. Swój swego pozna Ten oto paskud
Nagle kątem oka widzę, jak małpiszon dobiera się do mojego męża. Jakem lwica widzę, że "mój ci on" jest atakowany, więc rzucam się na małpiszona i ratuję swego rycerza.... No dobra, tak by teoretycznie mogło być. Ale nie było. Małpiszon rzucił się na mojego męża, więc ja szybko kilka stopni w dół, żeby i na mnie się nie rzucił. W końcu niech dzieci chociaż jedno z rodziców mają
Małpa rzuciła się mojemu mężowi na plecak. I mimo że niósł go na obu ramionach (malutki plecaczek, w środku mieszczą się trzy półlitrowe butelki z wodą), ta próbowała mu go zerwać. Pobili się. Na schodach. Przy świadkach. Tu brzuch, tam policzek, krew się jednak nie polała. Na koniec rozeszli się w dwóch różnych kierunkach. Strat żadnych, ani w ludziach, ani w małpach, ani w plecakach. A widowisko było Małpa wskoczyła z powrotem na poręcz, a mąż (z zaciętą miną) przyszedł w moim kierunku.
Schodzimy na dół i resztę czasu (a jest go około 20 minut) poświęcamy na obejście kompleksu świątynnego.
Kobra i odcisk stopu buddy:
Wracamy do busiku, gdzie poza wspinaczami wszyscy już na nas czekają. Wsiadamy do środka, jakieś 10 minut później zjawiają się wspinacze.
W końcu wyruszamy w stronę dżungli. W końcu zobaczę Szmaragdowe Jeziorko. Dojeżdzamy na parking, nasz kierowca podprowadza nas pod bramkę, gdzie uiszcza się opłaty za wstęp, umawiamy się na spotkanie jakieś 75 minut później i ruszamy na podbój dżungli.
Z drogi asfaltowej (a przynajmniej takie jej wspomnienie w głowie mi ugrzęzło), skręcamy na drewnianą trasę. A przynajmniej momentami drewnianą, a momentami po prostu wydeptaną. Z początkowo gęstego lasu, nagle wchodzimy w to:
Nasza "drewniano"-betonowa trasa prowadząca przez te bagniska jak z horroru:
Jak widać, na ścieżce tłumy takie, że ledwo przejść idzie.