--------------------

____________________

 

 

 



Mauritius - dlaczego warto tam jechać ?

214 posts / 0 nowych
Ostatni wpis
Strony
Nel
Obrazek użytkownika Nel
Offline
Ostatnio: 11 godzin 5 minut temu
admin
Rejestracja: 04 wrz 2013

Chyba mialabym problem ktory hotel wybrac, jakbym miala opcję spedzenia tam wkacji .Wszystkie co pokazujesz Apisku są tak pieknie polożone Good i w ogóle są fantastico Yahoo

No trip no life

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 2 godziny temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Basia, Nelcia, dzięki

Hotel piękny i super położenie -  przed wyjazdem już się nim zachwyciłam, ale cena mnie mocno zniechęciła. Teraz spojrzałam 1600 zł/noc za pokój. A co z jedzeniem????? Myśmy za 2 piwka zapłacili ponad 120 zł. To sobie wyobrażam ile tam może kolacyjka kosztować!!!!

A najbliższa możliwość stołowania poza tymi hotelami to min. 20 km taxi lub samochodem wynajętym z kierowcą, bo tam rzadko kto wynajmuje tylko samochód.

Tak że cena pobytu robi się raczej horrrrendalna...niestety.

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 2 godziny temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Kolejny hotel, też z najwyższej półki Dinarobin - on również na zdjęciach mi się podobał. Jego też chcemy zobaczyć, podchodzimy do bramy , a tam rzucająca się w oczy tablica informująca, że goście mile widziani po opłaceniu 500 rupii od głowy. Żal nam tego tysiąca, tym bardziej, że już niecała godzinka pozostała do spotkania z Darkiem, a chcemy jeszcze luknąć na plażę hotelu Paradis.

Idziemy więc na plażę i oglądamy Dinarobin od strony morza. Też mi się podoba, dużo zieleni, niektóre bungalowy z prywatnymi basenikami. Ale tutaj ochroniarze są bardzo czujni, jak nie zapłaciłaś za wstęp, to wara od terenów hotelowych.

Jak się później okazuje po opłaceniu tych 500 rupii można na terenie hotelu przebywać cały dzień, korzystać z ich basenów, sprzętu wodnego, łóżek plażowych,a także odpłatnie z barków i restauracji, przy czym w ramach tych 500 rupii jest konsumpcja, np napój lub piwko. Ceny z kosmosu, jak się przekroczy 500 rupii, to nadwyżkę oczywiście trzeba dopłacić.

Podobno tego typu Vouchery lub Daypassy, bo to się różnie w różnych miejscach nazywa, stosują niektóre hotele. Nie wiem jednak, które to są hotele i na jaką skalę to zjawisko istnieje.

Ogólna tendencja jest jednak taka, że goście spoza hotelu nie są mile widziani....Widać wychodzą z założenia, że nie można przecież zakłócać świętego spokoju mieszkańcom takich luksusowych miejsc.

Idziemy sobie plażą i podziwiamy z jednej strony chylące się ku morzu słońce, a z drugiej majestatyczną górę podświetloną złocistą poświatą....

Ale Paradisa nie zobaczymy nawet od strony plaży. Hotel usutuowany jest na zachodnim półwyspie odciętym od reszty lądu przesmykiem wodnym. A zatem jest jakby na wyspie. Zajmuje ogromny teren, wraz z polem golfowym. Ten filmik, który Bepi zamieściła powyżej, to właśnie widok na Paradisa z helikoptera.

W dali widoczna plaża Paradisa

Czekając na Darka na plaży poblicznej przy La Morne, gdzie biesiadują lokalesi:

W sumie rejon góry La Morne bardzo mi się podoba, i gdybym nie była w okolicy Flic en Flac i stać by mnie było na hotele w La Morne, to chętnie bym tu spędziła urlopik.

To także idealne miejsce, odcięte od codziennego świata dla nowożeńców lub par będących w podróży poślubnej....

Można sobie też zafundować kolacyjkę na plaży...

 I podziwiać takie widoki....

Mariola

bilbao (nieaktywny)
Obrazek użytkownika bilbao

apisek :

Bilbao, ojjjj fajnie. Ja ciebie podziwiam, a jeszcze bardziej twoją małżonkę, że wybieracie na wakacje takie rejony jak Etiopia czy Indie. Miejsca niewątpliwie warte zobaczenia, ale dla mnie zbyt przygnębiające. Ja bym po prostu - widząc to wszystko "na żywo", ocierając się o tę biedę, brud, syf - stale miała doła. Nie potrafiłabym spojrzeć realnie, że tak już jest na tym świecie - jedni mają dobrze, a inni gorzej lub zupełnie tragicznie.... Byliśmy na Sri Lance rok po tsunami. Było tam jeszcze wiele pozostałości w postaci ruin domostw, hoteli czy masowych bezimiennych grobów na poboczu drogi...Prawie każdy z poznanych tam ludzi - kelnerów, kierowców, beach boysów - stracił kogoś bliskiego, albo cały dorobek życia. Odwiedziliśmy lokalną szkołę, bo powiedziano, że tam najlepiej oddać przywiezione dary - nauczyciele bowiem znają sytuację każdego dziecka. Dla mnie rozmowa w tej szkole była traumą, jakiej nie zapomnę do końca życia... Po powrocie stale myślałam o tych ludziach. Już myślałam, że powinnam iść do psychiatry... Od tego czasu wiem, że pewne miejsca na świecie muszę omijać.

To nie zupełnie jest tak bezboleśnie. Po takim wyjeździe jakiś czas (ja krócej, żona dłużej) dochodzimy do siebie.  Jednak chęć poznawania świata jest przemożna. Z czasem dużo się zapomina i człowiek znowu gdzieś jedzie. Nigdy i nigdzie nie pojechaliśmy by oglądać biedę. Takie kraje jak Gambia (mimo że tanio)dla nas nie istnieją. Poza biedą tam nic nie ma (dla nas). Zawsze przed wyjazdem  uważnie analizujemy programy i wybieramy ten najlepszy lub chociaż optymalny. Kierujemy się swoimi preferencjami.  Interesują nas starożytne cywilizacje, piękne krajobrazy, kultura, a przy okazji ludzie. Podróżowanie to choroba. Z tego się nie da wyleczyć. 

Z siedmiu cudów świata widzieliśmy już 6. Został nam jeszcze pomnik Chrystusa w Rio de Janeiro. Ale to akurat nas mało ciekawi. Nie wiem czy się tam wybiorę. Znam wiele ciekawszych miejsc do odwiedzenia. 

pozdrowionka

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 2 godziny temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Bilbao, fajnie, że każdy ma swoje preferencje. Ja jednak najbardziej kocham przyrodę, mniej mnie interesują zabytki, choć będąc gdzieś tam – również je oglądam...

Jednak źle się czuję w krajach, gdzie bieda, brud, głód i choroby są wokół mnie. Zdaję sobie sprawę, że tak było, jest i będzie, ale to wpływa cholernie dołująco na mnie. A jednak wolę z wakacji wracać zrelaksowana niż zestresowana, jakby to pewnie miało miejsce choćby w przypadku Indii....

No i nadszedł ostatni dzień wycieczkowy. Wprawdzie jutro będziemy jeszcze cały dzień w hotelu, ale chcemy go spędzić relaksowo, na plaży i na wodzie.

Darek daje nam wybór dokąd chcemy jechać w tę naszą ostatnią podróż. Ani przez moment się nie zastanawiamy, wraz z mężem zgodnie odpowiadamy: w GÓRY !!!!

Wybrzeża objechaliśmy nieomalże wokół, plaże pooglądaliśmy, hotele, te które chciałam obejrzeć - zobaczyłam. Odczuwamy natomiast niedosyt gór. Wprawdzie byliśmy w rejonach górskich kilkakrotnie, ale zostało jeszcze tyle wąskich dróg do przejechania i tyle widoków do pozachwycania....

Jedziemy oczywiście do parku narodowego Black River. Byliśmy tu już, ale z przyjemnością odwiedzimy go jeszcze raz, tymbardziej, że park rozciąga się na obszarze ponad 65 kilometrów kwadratowych, więc jest jeszcze tyle miejsc do zobaczenia.

Naszą wędrówkę zaczynamy od wodospadu Chamarel, który poprzednio oglądaliśmy w czasie mżawki..

Zostawiamy samochód na parkingu i wąską scieżką prowadzącą przez las eukaliptusowy idziemy w kierunku wodospadu, mijamy zacienione miejsce piknikowe i już z daleka dobiega szum wody. Jeszcze trochę stromej wspinaczki i dochodzimy do słonecznej polany, z której roztacza się fantastyczny widok na południowe wybrzeże wyspy.

Sam wodospad, jak to wodospad, , ale otacza go zielona gęstwina, która robi na mnie większe wrażenie niż sam wodospad. No i te widoki na jaskrawo zielone plantacje trzciny, małe wioski przycupnięte na stokach gór i dalekie wody oceanu. Wracając schodzimy po kamulcach do płynącego w dole strumienia zasilanego wodami wodospadu.

Jeździmy po górach wąskimi drogami, gdzie wyminięcie się z drugim samochodem jest raczej niemożliwe, może dlatego nie dociera tu zbyt wielu turystów, a już w ogóle nie wyobrażam sobie na tych drogach autokarów wycieczkowych. Co kilkaset metrów są mijanki, ale rzadko spotyka się tu auta.

Na szczęście Darek ma samochód terenowy, którym wkrótce będziemy jeździć nawet po bezdrożach.

Wytrzęsło nas, bo wytrzęsło, ale warto było znaleźć się wśród dziewiczej górskiej dżungli. Wśród takiej różnorodności drzew, krzewów, paproci, mchów i pnączy rzadko się ma okazję przebywać.

Po karkołomnej jeździe i takiż wędrówkach pieszych robimy się głodni. Darek zna podobno fajną knajpkę, twierdzi, że mi się spodoba. Wierzę mu, bo już zdążył się zorientować, co lubię....

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 2 godziny temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Zjeżdżamy wąską, tym razem asfaltową szosą ostro w dół. Same serpentyny, niektóre jak agrafki.

Po paru kilometrach, na jednym z zakrętów - mały parking i tablica informacyjna, że "Verangue sur Morne" zaprasza.

Z miłą chęcią przyjmujemy zaproszenie, tym bardziej, że zapowiada się bardzo interesująco.

Restauracja położona jest na stoku góry z widokiem na ocean i La Morne. Otacza ją wypielęgnowany ogród z bujną roślinnością, nieco inną niż widzieliśmy przed chwila w dżungli, taką bardziej udomowiono -ogrodową, tym niemniej piękną.

Przechodzimy po drewnianym mostku nad strumieniem i kamiennymi schodkami dochodzimy do drewnianego budynku wybudowanego w stylu alpejskim. Witają nas wypchane ptaki i zwierzęta, jakieś ludowe rzeźby. Można się tu bardziej poczuć jak w Szwajcarii niż na Mau, wokół góry, wąwozy, doliny, tylko roślinność nie ta....

Wnętrze w tym samym stylu, pod drewnianym dachem weradna z prostymi stołami, ławami i zydlami, rzeźbione elementy stropu.

Bardzo sympatyczny kelner William z restauracji Verangue sur Morne:

Tylko kilka zajętych stolików, kelner usadza nas tuż przy balustradzie z super widokiem na okolicę.

Panowie zamawiają jelenia po kreolsku, ja biorę sałatkę z pasztetem też z jelenia - bardzo wiele żyje ich w okolicznych lasach. No i piwko, oczywiście...

Idę do toalety, też utrzymana w stylu alpejsko -tyrolskim. Wokół budynku biegnie ni to tarasik, ni to galeryjka a na niej..... stary rower jako ozdoba.

Widoki obłędne, poprzez zadbany ogród, lądowisko dla helikopterów, aż po La Morne i ocean. Jak ktoś cierpi na chorobę lokomocyjną lub nie chce tracić zbyt dużo czasu na dostanie się tutaj, można zamówić transfer helikopterem.

Porcje jelenia pyszne i ogromne, podjadam mężowi, no ale i rachuneczek niczegowaty.....

Na koniec zjeżdżamy takimi samymi serpentynami do Rumerii Chamarel, czyli fabryczki produkującej rum. Jest bardzo nowoczesna, pięknie położona i można w eleganckim sklepie firmowym kupić różne gatunki rumu np waniliowego, kawowego, cytrynowego i tp. Kupujemy rum z laskami wanilii

Na miejscu nie degustujemy, żeby Darkowi nie było przykro....Jedziemy do jego domu na drinka.

To już niestety nasz ostatni pobyt w La Gaulette.

Wieczorem zapraszamy Darka na ostatnią pożegnalną kolację w naszym hotelu.

Mariola

bepi
Obrazek użytkownika bepi
Offline
Ostatnio: 3 lata 1 tydzień temu
Rejestracja: 04 wrz 2013

Man in love

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 2 godziny temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Bepi!

No i nadszedł ostatni dzień naszego pobytu na Mau. Wprawdzie mamy jeszcze dużo czasu, bo dopiero o 19.15 wyjeżdżamy na lotnisko. Ciekawe tylko gdzie się podziejemy od 12 kiedy to kończy się doba hotelowa????

Nie lubię się pakować, więc chcę to już mieć z głowy. Szybko wrzucam do walizki ciuchy z półek, szuflad i wieszaków. No i gotowe.

Dalej dzień przebiega, jak codzień. Poranny spacer wzdłuż plaży, potem śniadanko. Po śniadaniu idziemy do recepcji ponegocjować przedłużenie doby hotelowej. Pytają tylko o nr domku coś tam sprawdzają w komputerze i....nie ma żadnego problemu, ani żadnej dopłaty... Tak wygląda spełnianie wszystkich życzeń gości.

Cały personel , począwszy od pokojówek i pokojowych (bo wielu chłopaków wykonuje te czynności), przez kelnerów, kucharzy, chłopców z przystani, ogrodników i recepcjonistów, a skończywszy na włoskim dyrektorze - wszyscy są bardzo uprzejmi, pozdrawiają przy każdym spotkaniu, nikt nie wyciąga ręki po napiwek. Wręcz odwrotnie , w informatorze o hotelu, znajdującym się w pokoju, jest napisane, że jeżeli jesteśmy zadowoleni z personelu, dajmy temu wyraz na koniec pobytu, zostawiając w recepcji pieniądze, które będą rozdzielone pomiędzy wszystkich pracowników. Uważam, że bardzo to fajny pomysł!!!! Czemu mają korzystać z napiwków tylko ci z pierwszej linii, przecież tym z zaplecza też się coś należy.

Po śniadaniu plaża, kąpiele, wyprawa rowerem wodnym, żeby utrwalić sobie widok na góry i chatki w palmowym gaju.

Przed wyjazdem jeszcze spacer po terenie hotelowym

 

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 2 godziny temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

W relacji z pobytu na Mau nie sposób pominąć historii słynnego znaczka - Błękitnego Mauritiusa, który jest jednym z najdroższych znaczków na świecie.

Otóż w 1847 roku wyspę miała odwiedzić brytyjska królowa Wiktoria, z tej okazji angielski gubernator wyspy organizował wielkie przyjęcie. Chciał wszystkich zaskoczyć i postanowił wysłać zaproszenia na bankiet pocztą. Kazał zatem wydrukować jedne z najwcześniejszych znaczków, jakie się ukazały na świecie. Jednakże francuski grawer pomylił się i zamiast napisu " post paid", wydrukował "post office"na stu kilkudziesięciu znaczkach. A wiadomo, że takie znaczki z błędem są rzadkoscią, więc i cenę dla kolekcjonerów mają zawrotną.

Przez długie lata nie było w zbiorach muzealnych Mau żadnego z tych znaczków i dopiero w połowie lat 90 ubiegłego wieku rząd Mauritiusa kupił dwa najsłynniejsze znaczki na licytacji za 2 miliony dolarów. Można teraz ogladać ich duplikaty w muzeum w Port Louis - oryginały przechowywane są w super strzeżonym sejfie.

Drugim charakterystycznym symbolem Mau jest ptak dodo. Żył on tylko na tej wyspie, nigdzie indziej nie odnotowano jego obecności.Genetycznie spokrewniony był z gołębiem, ale ze względu na wielkość ( 1 m wysokości, do 20 kg wagi) bardziej przypominał indyka.

Żył sobie spokojnie na bezludnej wyspie, do momentu gdy dotarli do niej ludzie. Pierwsi dotarli tu Portugalczycy, którzy choć nie gardzili mięsem dodo, to jednak ich nie wytrzebili do końca. Zrobili to dopiero Holendrzy, którzy w połowie 16 wieku skolonizowali wyspę. Ptaki były na tyle głupie - po holendersku dodo znaczy głupek - że nie bały się ludzi. Poza tym nie umiały latać, więc tym bardziej stanowiły łatwy łup dla wygłodniałych kolonizatorów. Dodatkowo przywiezione na statkach szczury, psy i koty, wyjadały ptasie jaja. Ostatnie wzmianki o dodo pochodzą z drugiej połowy 17 wieku. Naukowcy uważają, że właśnie dodo był pierwszym znanym gatunkiem, do którego zniknięcia z naszej planety przyczynił się człowiek.

Już po ciemku opuszczamy hotel. Było nam tu bardzo, bardzo dobrze. Nie zamieniłabym go na żaden inny hotel, pomimo, że widziałam wiele bardziej luksusowych, ale ten miał w sobie to cośśśśś.

Mogło by być więcej słońca i kwiatów, a ocean mógł być nieco cieplejszy, no ale to przecież była zima....

Nie widziałam ani jednego komara, nawet w wigotnej dżungli....

Mieszkańcy byli sympatyczni i wcale nie było brudno w porównaniu do innych krajów afrykańsko-azjatyckich, które widziałam...

Chcę też podziękować Ewie i Darkowi, którzy pokazali nam magiczne miejsca i opowiedzieli wiele ciekawostek o tej pięknej wyspie, których jako zwykli turyści pewnie byśmy nie poznali....

Mariola

apisek
Obrazek użytkownika apisek
Offline
Ostatnio: 7 miesięcy 2 godziny temu
Rejestracja: 08 wrz 2013

Na starym forum padło pytanie dotyczące kuchni na Mau, może i tu kogoś to zainteresuje:

Z racji historycznych uwarunkowań na Mau mamy do czynienia przede wszystkim z kuchnią hinduską. Ja osobiście w niej nie gustuję i przed wyjazdem trochę się obawiałam tego smaku curry we wszystkim. Ale trzeba przyznać, że to curry przyrządzane na Mau jest nieco inne niż np na Sri Lance, o wiele smaczniejsze.

Popularna jest tu także chińska kuchnia, również jakieś naleciałości afrykańskiej i arabskiej.

No i oczywiście kuchnia francuska, szczególnie sosy na niej bazujące i zupy rybne bulbuse ( coś w tym rodzaju, ale nie wiem jak się pisze).

Podstawą jest ryż, do tego dużo lokalnych warzyw i przypraw. Z mięs najpopularniejszy jest kurczak , a z bardziej wykwintnych dziczyzna : jeleń i dzik, w które to zwierzaczki obfitują tutejsze lasy. Rozpleniły się jelenie przywiezione z Jawy i zdziczały świnie przywiezione przez Holendrów.

Jak na państwo wyspiarskie przystało dużo je się tu ryb i innych morskich stworzeń. Chyba najpopularniejszy jest marlin - może tylko w hotelach, bo dla ludności miejscowej może być zbyt drogi, nie mam pojęcia? Je się go gotowanego, smażonego i wędzonego, w tej ostatniej postaci smakował mi, coś pośredniego między polędwicą a łososiem wędzonym. Są też ostrygi, mąż się dziwił, że takie małe, ale one są podobno dzikie, a nie hodowlane i dlatego takie karłowate. Ryb jest w ogóle mnóstwo różnych gatunków, najlepiej to widać na straganach gdzie rybacy sprzedają, to co złowili. Są też ośmiornice i jakies ślimaki.

Na bazarach jest dużo warzyw, typu cukinie, bakłażany i jakieś zielone liście szpinakowate, no i oczywiście góry pomidorów, cebuli, czosnku.

W tym czasie, jak byliśmy, tzn w czasie ichniej zimy nie powaliły mnie ilości egzotycznych owoców, niestety.

Knajp, restauracji, lokalnych garkuchni, samochodzików z jedzeniem jest mnóstwo i to na każdą kieszeń.

My w zasadzie, gdy spędzaliśmy cały dzień w hotelu bazowaliśmy na śniadaniu i kolacji hotelowej. Kuchnia była tak smaczna i obfita, że w ogóle nie chciało nam się nic jeść w ciągu dnia. Oczywiście chciało się pić. Kupowaliśmy w markecie Spar piwo ( Phenix lub Blue Marlin) po 33 rupie za puszkę 0,33 l., wodę mineralną od 19 rupii za 1,5 l. butelkę, sok z mango 40-60 rupii karton 1 l. Czasem jedliśmy jakąś sałatkę owocową.

W czasie objazdówek jadaliśmy w średnich knajpkach i za naszą trójkę ( jeździliśmy albo z Ewą albo z Darkiem) rachunki wynosiły 700-1000 rupii.

Zawsze trzy dania podstawowe, mąż czasem brał zupę lub zamiennie zimną przystawkę, plus dwa piwa i woda.

W czasie weekendów lubiliśmy obserwować jak wypoczywają miejscowi. Wówczas w okolice plaż publicznych zjeżdżały się małe busiki przerobione na garkuchnie. Były tam zwyczajne hamburgery, ale również tamtejsze dania. Np. małe wegetariańskie kuleczki - koftas lub pierożki - samosas. Próbowałam te smażone pierożki z nadzieniem warzywnym - bardzo smaczne. Jadłam także duże smażone w głębokim oleju drożdżowe placki - wręcz pyszne. Później okazało się, że są one również w naszej hotelowej restauracji w dziale hinduskim. Żarłam je na okrągło i to chyba przez nie w ciągu dwóch tygodni przytyłam prawie trzy kg. Co mi się nigdy dotąd nie zdarzyło....no może z kilogram, to owszem.

Te straganowe dania kosztowały 80-100 rupii. Były jeszcze takie placki, ala pity chyba się nazywają roti z nadzieniem szaro-burym niezbyt apetycznie wyglądającym (może z soczewicy???) po 30-40 rupii, ale nie próbowałam.

Dania mogą być bardzo pikantne, więc jak jemy w restauracji trzeba poprosić o wersję light.

Hindusi są w większości wegetarianinami, więc jak ktoś nie je mięsa, to ma tam szeroki asortyment takich dań. Lokalesi lubią szczególnie ryż z aszardą, czyli smażonymi jarzynami i owocami z dodatkiem octu i przypraw.

Wiem od Darka, że w wielu sklepach spożywczych są wydzielone kąciki, a w nich małe knajpki serwujące dania barowe, znacznie taniej niż w knajpkach. Ale zapomniałam jak się ta sieć sklepów nazywa.

Nigdy nie mieliśmy nawet najmniejszych sensacji żołądkowych....

Było również pytanko o możliwość pływania z delfinami

Byliśmy trzy razy łodzią w okolicy grasowania delfinów, tzn w rejonie Tamarin Bay gdzie do morza wpływa rzeka, a tam gdzie wpływa rzeka nie ma rafy. Więc podobno delfinki lubią tam przybywać. My na nie nie trafiliśmy, ale w naszym hotelu było bardzo ciekawe spotkanie z szefem placówki Marine Conservation z miejscowosci Preneuse ( w pobliżu Tamarin ), która bada życie morskich ssaków w pobliżu zachodnich wybrzeży Mau.

Facet - prawdziwy entuzjasta morskich stworów - opowiadał o swojej placówce w kontekście zainteresowania turystów tą problematyką. Tak naprawdę nie wiem, czy chodziło mu o pozyskanie datków od gości hotelowych dla biednych morskich stworzeń, czy może o znalezienie wolontariuszy chętnych do współpracy.

W każdym razie opowiadał , że w okolicznych wodach żyją głównie dwa gatunki delfinów. Jeden delfin długoszczęki (spinner dolphin) jest niezbyt duży, waży około 70-90 kg. Delfiny te są bardzo zwinne, istni z nich akrobaci, żyją w dużych grupach po 30-50 osobników i dlatego, że są takie towarzyskie nie nadają się do hodowli w akwariach morskich. W okolicznych wodach można je podobno dosyć często spotkać, ale tylko wcześnie rano, potem żerują na głębokich wodach.

Drugi rodzaj, znacznie rzadziej spotykany, to delfiny butlonose. Są znacznie większe od poprzednich, osiągają wagę 300-500 kg, pływają w małych grupkach po 5-8 sztuk,nadają się do hodowli w akwariach.

Czasem w okolicy widoczne bywają też humbaki. Te to juz są potężne, ważą do 40 ton i osiągaja długość 16-17 metrów.

Pokazywał fajne filmy o delfinkach, a na koniec rozdał ulotki. Apelują w nich do ludzi dobrej woli, by współpracowali z organizacją jako wolontariusze. Mogą pochodzic z różnych krajów, mieć 18-70 lat, umieć pływać i zgodnie współżyć z innymi wolontariuszami, godzić się moknąć i czasem ciężko pracować.

Ich zadaniem jest z jednej strony obserwowanie życia ssaków morskich, ich migracji, zwyczajów, oznaczanie ich, a z drugiej - delikatna kontrola miejscowych agencji turystycznych i indywidualnych rybaków, organizujących rejsy dla turystów chętnych obejrzenia tych zwierząt, a nawet popływania z nimi w naturalnych warunkach. Organizacja zdaje sobie sprawę, że ze wzgledów ekonomicznych procederu tego nie można wykluczyć, gdyż tego typu wycieczki są wielką atrakcją dla turystów i gwarantują środki niezbędne do przeżycia sporej części miejscowej społeczności. Chcą jednak monitorować to i wiedzieć na jaką skalę są to działania, było nie-było niepokojące zwierzęta i zakłócające ich naturalne zwyczaje. Jakkolwiek delfiny są bardzo przyjazne i ciekawe ludzi w tym samym chyba stopniu, co my - ich.

Fajnie by było być takim wolontariuszem, no nie?????

Mariola

Strony

Wyszukaj w trip4cheap