No to wyruszamy w dalszą drogę. Jak już wspomniałam, w stolicy nie chcieliśmy marnować za dużo czasu, ciągnęło nas dalej.
Na pierwszy ogień wybraliśmy sobie... Larochette. Co nas tu pzyciągnęło? Pierwszy z luksemburskich zamków, które chcieliśmy i udało nam się zwiedzić.
Miejscowość sama w sobie jest malutka. Trochę skojarzyła nam się z odwiedzonym kiedyś (zresztą znalezionym tu na forum) La Roque-Gageac, choć jak teraz o tym myślę, to nie są w ogóle podobne W Larochette nie ma rzeki. Choć kolorystycznie są trochę podobne. Larochette wciśnięte jest między dwie skały, dwa wzniesienia (La Roque-Gageac między skałę i rzekę). Miasteczko jest w dole, dość wąskie przy wjeździe, rozszerzające się trochę przy głównym placu miateczka.
Zamek góruje na jednym ze wzgórz. W sumie ciężko go nazwać zamkiem, to raczej jego pozostałości. Ale był to jeden z fajniejszych zamków, jakie udało nam się odwiedzić. Można było wejść praktycznie w każdy zakamarek, dzieci biegały wszędzie, wszystkiego mogły dotknąć, wszędzie zajrzeć. Czy to na wysokie mury, czy to do podziemnych korytarzy. W jedynym zachowanym budynku (poza wejściowym) znajdowały się wystawy prac miejscowych dzieci (do kupienia), a na dość surowych i prostych ścianach wisiały obrazy przedstawiające, jak dane pomieszczenie wyglądało, gdy jeszcze wciąż tętniło życiem.
Za wstęp zapłaciliśmy po 5 euro od dorosłego i po 3 od starszych dzieci (najmłodsza gratis). I był to raczej standard cenowy odwiedzonych przez nas luksemburskich zamków.
No dobra, to jakieś zdjęcie tego przybytku dziecięcej uciechy by się przydało
Miasteczko widziane z zamku:
I zamek widziany z miasteczka:
Brama wejściowa:
I dalej:
Jak widać, tłumów specjalnie nie było.
Zachowany budynek. By do niego wejść, trzeba było się wspiąć po dość pionowych, wysokich schodach:
Makieta zamku - jak kiedyś wyglądał:
Jedna z sal z obrazami przedstawiającymi, jak wyglądały pomieszczenia, gdy tętniły życiem:
Wracamy za dwór:
I do podziemi:
Jak już wspomniałam, dzieciom się podobało
Na terenie zamku był również całkiem przyjemny, niewielki parko-trawnik0-ogródek:
I to na tyle nam starczyło energii pierwszego dnia w Luksemburgu. Ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Znaleźliśmy go tuż przy tablicy miasta Vianden, znów nad rzeką. Udało nam się jeszcze po rozbiciu namiotu wybrać na spacer w stronę zamku Vianden, który ładnie było widać z okolic kempingu. A już następnego dnia rano wybraliśmy się na jego zwiedzanie.
Drugiego dnia udało nam się odwiedzić trzy różne miejscowości w Luksemburgu. Tak, nasze wyjazdy są intensywne, obfitują w dużą ilość zwiedzania i przejazdów. Nie, dzieci nie narzekają. Tak, bez problemu to wytrzymują. Czym skorupka za młodu nasiąknie... Często sami nas poganiają (mamy za swoje).
Ale wracając. Drugiego dnia w Luksemburgu zwiedzanie rozpoczynamy od zamku Vianden. No w końcu jesteśmy tuż obok, a to jeden z największych zamków Luksemburga. Nie sposób go więc pominąć. Nie mamy daleko, w zamku lądujemy od rana (czyli koło 10), tłumów wielkich jeszcze nie ma, a mimo remontów okolicznych dróg, dość łatwo jeszcze znajdujemy miejsce parkingowe.
Rzut oka na zamek z samochodu (aka z drogi, zdjęcie robione przez przednią szybę):
Dojeżdżamy, parkujemy i ruszamy na zwiedzanie:
O historii zamku rozpisywać się nie będę, bo nie jestem w tym względzie żadnym ekspertem. Za to podzielę się kilkoma zdjęciami
W odróżnieniu od Larochette, ten zamek jest wciąż zamkiem, a nie ruinami. Ma mury, sufity, podłogi, okna, wszystko na swoim miejscu. Zwiedzając jego teren chodzimy po dworze, ale przede wszystkim po wnętrzach - salach, krużgankach. Tu nie ma biegania, gdzie dusza zapragnie.
To, co było fajne, to pokazanie jak zamek się zmieniał przez wieki. Jak był burzony i odbudowywany. I to zarówno na makietach, filmach, jak i podświetlanych prezentacjach.
Były pomieszczenia, w których mogłabym spędzić więcej czasu, gdyby nie to, że... akurat nic nie serwowali, a w beczkach było piwo zamiast wina
W Vianden turystów było zdecydowanie więcej. Spotkaliśmy tu też dość sporo Polaków, ale nie tylko nasi rodacy tu docierają. My, w każdym razie, po zwiedzeniu zamku wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w kolejne miejsce. Tym razem w miejsce położone na wzgórzu, w zakolu rzeki...
Mam nadzieję, że dziś uda się wyruszyć w dalszą drogę. Cóż, jesień sprzyja dziecięcym infekcjom, a to nie sprzyja siedzeniu mamy przy kompie
Natomiast jeśli się uda, to obejrzymy dziś kolejne dwa-trzy zamki.
No dobra, ruszajmy, póki mam chwilę.
Po zwiedzeniu Zamku Villandry, ruszamy w dalszą drogę. Zajmuje nam ona trochę czasu. Jedziemy pustymi prawie drogami, wzdłuż rzek, między wzniesieniami. W końcu widzimy go w oddali. To musi być on, cel naszego przejazdu. Górujący nad okolicą, dobrze widoczny wśród otaczających go drzew, w zakolu płynącej pod nim rzeki. Zamek Bourscheid.
Koło zamku znajduje się tylko niewielki parking, dosłownie na kilka samochodów. Może kilkanaście. Wszystkie miejsca postojowe są zajęte. Stajemywzdłuż ulicy na jednym z ostatnich wolnych miejsc przed zakazem zatrzymywania. Jest ich też zaledwie kilka. Wysiadamy i idziemy w stronę wejścia do zamku.
Pierwszą część zamku można swobodnie zwiedzać ot tak, bez niczego. Nie ma tu jednak wiele - trochę murów, mała wieżyczka. Poza tym można wejść do knajpki, zrobić sobie zdjęcie i to z grubsza tyle. Kupujemy więc bilety na kolejną część zamku. W cenie są audioguide'y.
Wysłuchujemy pierwszych opowieści opowiadających o tej zewnętrznej części zamku, po czym podchodzimy do bramy, dzwonimy i czekamy aż nam ktoś łaskawie otworzy. Dzwonimy po raz drugi. W końcu się udaje.
Tu napotykamy trochę więcej... pozostałości. Murów zewnętrznych, wewnętrznych, zejść pod ziemię. A przede wszystkim piękne widoki na okolicę i płynącą w dole rzekę Sure. Wrócimy zresztą jeszcze nad nią. A tymczasem - kilka zdjęć z zamku.
Brama prowadząca do drugiej części:
Wijąca się w dole rzeka Sure
Widok na parking przy zamku
Luksemburg odwiedziliśmy w weekend "bożocielny", który w tym roku był jednocześnie początkiem lata. W Bourscheid szykowali się do świętowania. Zamek przyozdobiony był flagami i kwiatami. A gdy wychodziliśmy z zamku, nie można było się już nawet zatrzymać przy ulicy, bo szystko było zastawione pachołkami i przenośnymi płotkami - panowie odsuwali nam płotek, żebyśmy mogli wyjechać. W zamku rozstawiona była scena i widownia. Także szykowała się jakaś większa impreza, a my się cieszyliśmy, że udało nam się zamek zwiedzić.
Z Bourscheid ruszamy wzdłuż rzeki Sure. Dojeżdżamy do Esch-sur-Sure, by zobaczyć ostatni luksemburski zamek na naszej tegorocznej trasie.
No dobra, nazwanie tego zamkiem jest sporym nadużyciem. Zostało tam w gruncie rzeczy z niego naprawdę niewiele. Na jednym wzgórzu jest kaplica (zamknięta) i niższe lub wyższe resztki murów. Na drugim wzgórzu jest figura Matki Bożej i wieża. Samo miasteczko jest urokliwe. Trochę wymarłe, a jednocześnie pełne ludzi - sprawiali wrażenie bycia w nim przejazdem, jak my. Zjedliśmy szybki obiad, przespacerowaliśmy się na wzgórze (to z kaplicą), pooglądaliśmy okolicę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wciąż jeszcze musieliśmy tego dnia dotrzeć na kemping. A w planach mieliśmy kemping już poza Luksemburgiem.
Ale najpierw kilka zdjęć z Esch-sur-Sure.
Tak, da się zwiedzać z wózkiem. Nie, nie zawsze jest to łatwe. Szczególnie gdy korzystający z wózka urządzi sobie drzemkę, a ty wiesz, że nie chcesz go (lub w naszym przypadku jej) budzić, bo musi się zdrzemnąć...
Spacerem wracamy z zamku do samochodu. Żegnamy Luksemburg, ruszając w dalszą drogę. Dojeżdżamy do miasteczka, które kolejnego dnia chcemy zwiedzić. Szukamy miejsca na nocleg. Tam, gdzie powinien być kemping - nie ma nic. Mąż biegnie zapytać o najbliższy kemping w informacji turystycznej - pani nie ma pojęcia. Ostatecznie znajdujemy kemping jakieś 5 minut drogi dalej. Powolnej jazdy, żeby nie było. Czyli blisko. Dotarliśmy nad rzekę Semois. Jesteśmy w Belgii. Widok z namiotu mamy taki:
Kolejna noc przed nami nad samą wodą. Jest dobrze. Jest pięknie. Można odpoczywać.
No to wyruszamy w dalszą drogę. Jak już wspomniałam, w stolicy nie chcieliśmy marnować za dużo czasu, ciągnęło nas dalej.
Na pierwszy ogień wybraliśmy sobie... Larochette. Co nas tu pzyciągnęło? Pierwszy z luksemburskich zamków, które chcieliśmy i udało nam się zwiedzić.
Miejscowość sama w sobie jest malutka. Trochę skojarzyła nam się z odwiedzonym kiedyś (zresztą znalezionym tu na forum) La Roque-Gageac, choć jak teraz o tym myślę, to nie są w ogóle podobne W Larochette nie ma rzeki. Choć kolorystycznie są trochę podobne. Larochette wciśnięte jest między dwie skały, dwa wzniesienia (La Roque-Gageac między skałę i rzekę). Miasteczko jest w dole, dość wąskie przy wjeździe, rozszerzające się trochę przy głównym placu miateczka.
Zamek góruje na jednym ze wzgórz. W sumie ciężko go nazwać zamkiem, to raczej jego pozostałości. Ale był to jeden z fajniejszych zamków, jakie udało nam się odwiedzić. Można było wejść praktycznie w każdy zakamarek, dzieci biegały wszędzie, wszystkiego mogły dotknąć, wszędzie zajrzeć. Czy to na wysokie mury, czy to do podziemnych korytarzy. W jedynym zachowanym budynku (poza wejściowym) znajdowały się wystawy prac miejscowych dzieci (do kupienia), a na dość surowych i prostych ścianach wisiały obrazy przedstawiające, jak dane pomieszczenie wyglądało, gdy jeszcze wciąż tętniło życiem.
Za wstęp zapłaciliśmy po 5 euro od dorosłego i po 3 od starszych dzieci (najmłodsza gratis). I był to raczej standard cenowy odwiedzonych przez nas luksemburskich zamków.
No dobra, to jakieś zdjęcie tego przybytku dziecięcej uciechy by się przydało
Miasteczko widziane z zamku:
I zamek widziany z miasteczka:
Brama wejściowa:
I dalej:
Jak widać, tłumów specjalnie nie było.
Zachowany budynek. By do niego wejść, trzeba było się wspiąć po dość pionowych, wysokich schodach:
Makieta zamku - jak kiedyś wyglądał:
Jedna z sal z obrazami przedstawiającymi, jak wyglądały pomieszczenia, gdy tętniły życiem:
Wracamy za dwór:
I do podziemi:
Jak już wspomniałam, dzieciom się podobało
Na terenie zamku był również całkiem przyjemny, niewielki parko-trawnik0-ogródek:
I to na tyle nam starczyło energii pierwszego dnia w Luksemburgu. Ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Znaleźliśmy go tuż przy tablicy miasta Vianden, znów nad rzeką. Udało nam się jeszcze po rozbiciu namiotu wybrać na spacer w stronę zamku Vianden, który ładnie było widać z okolic kempingu. A już następnego dnia rano wybraliśmy się na jego zwiedzanie.
Drugiego dnia udało nam się odwiedzić trzy różne miejscowości w Luksemburgu. Tak, nasze wyjazdy są intensywne, obfitują w dużą ilość zwiedzania i przejazdów. Nie, dzieci nie narzekają. Tak, bez problemu to wytrzymują. Czym skorupka za młodu nasiąknie... Często sami nas poganiają (mamy za swoje).
Ale wracając. Drugiego dnia w Luksemburgu zwiedzanie rozpoczynamy od zamku Vianden. No w końcu jesteśmy tuż obok, a to jeden z największych zamków Luksemburga. Nie sposób go więc pominąć. Nie mamy daleko, w zamku lądujemy od rana (czyli koło 10), tłumów wielkich jeszcze nie ma, a mimo remontów okolicznych dróg, dość łatwo jeszcze znajdujemy miejsce parkingowe.
Rzut oka na zamek z samochodu (aka z drogi, zdjęcie robione przez przednią szybę):
Dojeżdżamy, parkujemy i ruszamy na zwiedzanie:
O historii zamku rozpisywać się nie będę, bo nie jestem w tym względzie żadnym ekspertem. Za to podzielę się kilkoma zdjęciami
W odróżnieniu od Larochette, ten zamek jest wciąż zamkiem, a nie ruinami. Ma mury, sufity, podłogi, okna, wszystko na swoim miejscu. Zwiedzając jego teren chodzimy po dworze, ale przede wszystkim po wnętrzach - salach, krużgankach. Tu nie ma biegania, gdzie dusza zapragnie.
To, co było fajne, to pokazanie jak zamek się zmieniał przez wieki. Jak był burzony i odbudowywany. I to zarówno na makietach, filmach, jak i podświetlanych prezentacjach.
Były pomieszczenia, w których mogłabym spędzić więcej czasu, gdyby nie to, że... akurat nic nie serwowali, a w beczkach było piwo zamiast wina
W Vianden turystów było zdecydowanie więcej. Spotkaliśmy tu też dość sporo Polaków, ale nie tylko nasi rodacy tu docierają. My, w każdym razie, po zwiedzeniu zamku wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w kolejne miejsce. Tym razem w miejsce położone na wzgórzu, w zakolu rzeki...
No proszę,wcale bym się nie spodziewała,że w Luxemburgu będzie dość sporo Polaków
No trip no life
Joasiamac wyruszamy w dalszą drogę ? jestem gotowy
Mam nadzieję, że dziś uda się wyruszyć w dalszą drogę. Cóż, jesień sprzyja dziecięcym infekcjom, a to nie sprzyja siedzeniu mamy przy kompie
Natomiast jeśli się uda, to obejrzymy dziś kolejne dwa-trzy zamki.
No dobra, ruszajmy, póki mam chwilę.
Po zwiedzeniu Zamku Villandry, ruszamy w dalszą drogę. Zajmuje nam ona trochę czasu. Jedziemy pustymi prawie drogami, wzdłuż rzek, między wzniesieniami. W końcu widzimy go w oddali. To musi być on, cel naszego przejazdu. Górujący nad okolicą, dobrze widoczny wśród otaczających go drzew, w zakolu płynącej pod nim rzeki. Zamek Bourscheid.
Koło zamku znajduje się tylko niewielki parking, dosłownie na kilka samochodów. Może kilkanaście. Wszystkie miejsca postojowe są zajęte. Stajemywzdłuż ulicy na jednym z ostatnich wolnych miejsc przed zakazem zatrzymywania. Jest ich też zaledwie kilka. Wysiadamy i idziemy w stronę wejścia do zamku.
Pierwszą część zamku można swobodnie zwiedzać ot tak, bez niczego. Nie ma tu jednak wiele - trochę murów, mała wieżyczka. Poza tym można wejść do knajpki, zrobić sobie zdjęcie i to z grubsza tyle. Kupujemy więc bilety na kolejną część zamku. W cenie są audioguide'y.
Wysłuchujemy pierwszych opowieści opowiadających o tej zewnętrznej części zamku, po czym podchodzimy do bramy, dzwonimy i czekamy aż nam ktoś łaskawie otworzy. Dzwonimy po raz drugi. W końcu się udaje.
Tu napotykamy trochę więcej... pozostałości. Murów zewnętrznych, wewnętrznych, zejść pod ziemię. A przede wszystkim piękne widoki na okolicę i płynącą w dole rzekę Sure. Wrócimy zresztą jeszcze nad nią. A tymczasem - kilka zdjęć z zamku.
Brama prowadząca do drugiej części:
Wijąca się w dole rzeka Sure
Widok na parking przy zamku
Luksemburg odwiedziliśmy w weekend "bożocielny", który w tym roku był jednocześnie początkiem lata. W Bourscheid szykowali się do świętowania. Zamek przyozdobiony był flagami i kwiatami. A gdy wychodziliśmy z zamku, nie można było się już nawet zatrzymać przy ulicy, bo szystko było zastawione pachołkami i przenośnymi płotkami - panowie odsuwali nam płotek, żebyśmy mogli wyjechać. W zamku rozstawiona była scena i widownia. Także szykowała się jakaś większa impreza, a my się cieszyliśmy, że udało nam się zamek zwiedzić.
Z Bourscheid ruszamy wzdłuż rzeki Sure. Dojeżdżamy do Esch-sur-Sure, by zobaczyć ostatni luksemburski zamek na naszej tegorocznej trasie.
No dobra, nazwanie tego zamkiem jest sporym nadużyciem. Zostało tam w gruncie rzeczy z niego naprawdę niewiele. Na jednym wzgórzu jest kaplica (zamknięta) i niższe lub wyższe resztki murów. Na drugim wzgórzu jest figura Matki Bożej i wieża. Samo miasteczko jest urokliwe. Trochę wymarłe, a jednocześnie pełne ludzi - sprawiali wrażenie bycia w nim przejazdem, jak my. Zjedliśmy szybki obiad, przespacerowaliśmy się na wzgórze (to z kaplicą), pooglądaliśmy okolicę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wciąż jeszcze musieliśmy tego dnia dotrzeć na kemping. A w planach mieliśmy kemping już poza Luksemburgiem.
Ale najpierw kilka zdjęć z Esch-sur-Sure.
Tak, da się zwiedzać z wózkiem. Nie, nie zawsze jest to łatwe. Szczególnie gdy korzystający z wózka urządzi sobie drzemkę, a ty wiesz, że nie chcesz go (lub w naszym przypadku jej) budzić, bo musi się zdrzemnąć...
Spacerem wracamy z zamku do samochodu. Żegnamy Luksemburg, ruszając w dalszą drogę. Dojeżdżamy do miasteczka, które kolejnego dnia chcemy zwiedzić. Szukamy miejsca na nocleg. Tam, gdzie powinien być kemping - nie ma nic. Mąż biegnie zapytać o najbliższy kemping w informacji turystycznej - pani nie ma pojęcia. Ostatecznie znajdujemy kemping jakieś 5 minut drogi dalej. Powolnej jazdy, żeby nie było. Czyli blisko. Dotarliśmy nad rzekę Semois. Jesteśmy w Belgii. Widok z namiotu mamy taki:
Kolejna noc przed nami nad samą wodą. Jest dobrze. Jest pięknie. Można odpoczywać.
piękne miejsce na nocleg, widok za milion
Fajnie, że piszesz dalej
No trip no life
Powsinoga , czekamy na dalsze losy Euorotripu
No trip no life