Megi zdjęcia na trasie robiłaś „w ruchu”, czy często się zatrzymywaliście?
Moja (świętej pamięci) Babcia powiedziałaby „gdzie tak jedziecie na poniewierkę jak u mnie w ogródku tak dobrze” (tak nam mówiła w latach 80-tych jak samochodem z namiotem z rodzicami jechałam na wczasy do Rumunii. U Ciebie poniewierka co najmniej do sześcianu i to w nieznane.
Megi zdjęcia na trasie robiłaś „w ruchu”, czy często się zatrzymywaliście?
Moja (świętej pamięci) Babcia powiedziałaby „gdzie tak jedziecie na poniewierkę jak u mnie w ogródku tak dobrze” (tak nam mówiła w latach 80-tych jak samochodem z namiotem z rodzicami jechałam na wczasy do Rumunii. U Ciebie poniewierka co najmniej do sześcianu i to w nieznane.
Ale widać, że warto!
hahaha, jak bym słyszała swoja mamę i niektóre moje koleżanki. Mówiły zwriowałaś chyba, gdzie Ty się tam pchasz. My tam wolimy plaża, leżaczek, drineczek
Fakt wyprawa mega, a zdjęcia 60 % w ruchu, a w najfajniejszych miejscach przystawaliśmy.
Doczytane i super zdjęcia ever!! Taki wypad na motocyklu daje niesamowite możliwosci zrobienia świetnych zdjęć. Nawet nie miałem pojęcia że w tych rejonach Azji Środkowej są takie kolorki i góry.
Super zorganizowany objazd z lekką dozą adrenalinki i podziwiam taki wyczyn bo ja kiedyś miałem motocykl marki Jawa i po jednym dniu jazdy bolał mnie już tyłek i nadgarstek. Kurdę po takiej zaprawie i możliwościach to jakąś Amerykę Płd. pewno byście wciągnęli nosem tj. Pustynia Atacama.... np taki objazd Chile, Boliwia i Peru.
Doczytane i super zdjęcia ever!! Taki wypad na motocyklu daje niesamowite możliwosci zrobienia świetnych zdjęć. Nawet nie miałem pojęcia że w tych rejonach Azji Środkowej są takie kolorki i góry.
Super zorganizowany objazd z lekką dozą adrenalinki i podziwiam taki wyczyn bo ja kiedyś miałem motocykl marki Jawa i po jednym dniu jazdy bolał mnie już tyłek i nadgarstek. Kurdę po takiej zaprawie i możliwościach to jakąś Amerykę Płd. pewno byście wciągnęli nosem tj. Pustynia Atacama.... np taki objazd Chile, Boliwia i Peru.
No muszę Ci powiedzieć, że mój partner, był już na motocyklu w tych krajach, a dokładnie w Argentynie, Boliwi i Chile. Ale bardziej jechał po trasie Dakaru. Piękny Solar w Boliwii - kosmos.
Tereny są piękne jeszcze sporo ciekawych obrazków przed nami. Wrzuciłam też opisy do wcześniejszego postu pomiędzy zdjęciami. Taka ciekawostka jak rozbicie się na gnojówce.
Poranek, piękny, cudowny słoneczny. Gnojówką śmierdzi na maksa, chyba dlatego tak dobrze się nam spało, zapach uśpił nas na maksa.
Namiot jest jakby na wysepce, a w okól generalnie wszystko pływa. Ciężko jest wyjść z namiotu, aby nie zamoczyć sobie obuwia, nie mówiąc już o niczym innym.
Zbieramy się szybko, bo poziom wody się zwiększa, a smród coraz bardziej się rozprzestrzenia. Wszystko udaje się wyzbierać i niczego nie zamoczyć. Podkład spod
namiotu spłukujemy pod bieżącą wodą z samochodu i czekamy, aż wyschnie. Jest dobrze, ale ubaw jest po pachy.
Ruszamy w drogę, jeszcze raz pokonujeny rzekę, która z rana jest bardzo mała. Pniemy się do góry w kierunku płaskowyżu otoczonego pięcio, a nawet
sześcio tysięcznikami. Widoki są wspaniałe, gdyż dookoła występują obszary pustynne, góry, jeziora, lodowce, widoki przypominają wyżynę tybetańską. Droga jest
fatalna, jakby niekompletna, co jakiś czas ma ogromne ubytki w nawierzchni z powodu trzęsień ziemi jakie tutaj występują. Przejeżdżamy po mostach, które są w
fatalnym stanie, ale kto nie ryzykuje, ten nie jedzie dalej.
[/caption]
Po przejechaniu płaskowyżu, elewacja się obniża więc i przyroda się zmienia, robi się bardziej zielono. Możemy zauważyć ogromne skały po bokach, rwącej rzeki i bujną
roslinność w okolicach wiosek. Po drodze mijamy rowerzystę, wygląda jak Jezus, swoją urodą naprawdę mnie powala. Wyglądał jakby przynajmniej był już kilka miesięcy
na wyprawie.
Dojeżdżamy do kolejnej rzeki, tym razem nie będzie łatwo. Rzeka jest rozlana dosyć szeroko i nie należy do płytkich. Z minuty na minutę jej nurt się wzmaga, i
robi się coraz bardziej niebezpieczna.
Dojeżdżamy jako pierwsi, czekamy na resztę ekipy, samochodem będzie prościej sprawdzić poziom wody. Na wstępie rzekę przekraczają dwa samochody,
poziom rzeki w tym miejscu nie pozwala na swobodny przejazd motocykla. Woda jest zbyt wysoka, a nurt rzeki bardzo wartki. Szukamy innego miejsca na przeprawę,
trwa walka z wiatrakami, bo woda ciągle się podnosi.
Demontujemy kufry z motocykla, aby było lżej, i po dobrej godzinie udaje się w końcu przetransportować motocykl na drugą stronę rzeki. Zaraz potem podobną
drogą przejeżdżają kolejne dwa samochody. Radość jest olbrzmia, ale nie trwa długo, bo po przejechaniu zaledwie 2 może 3 km, na swojej drodze natrafiamy na
kolejną rzekę. Jest jeszcze większa i groźniejsza. Kolejną godzinę, albo i dwie tracimy na przejazd na drugą stronę rzeki. Jestem zajebiście zdenerwowana i zmęczona.
Utopienie motocykla w takiej rzece, jest jednoznaczne z przymusowym zakończeniem naszej wyprawy.
Uff na szczęście udaje się, okrzyk radości i jednocześnie chwila zadumy czy to koniec na dzisiaj niespodzianek?
Skoro dalsza droga pnie się do góry to może oznaczać jedno, że nie będziemy musieli już się przeprawiać przez rzeki. Jedziemy wąską drogą, jeden niekontrolowany
ruch i jesteśmy w dole doliny. Jest naprawdę niebezpiecznie, w dodatku nadciągają czarne chmury i robi się zimno. Jesteśmy lekko poniżej 4 tys. m.n.p.m.
Ten niesamowity emocjonujący przejazd, robi na nas wszystkich olbrzymie wrażenie.
Marek zatrzymuje się aby zrobić zdjęcie, ogarnia mnie niepokój, kiedy zbyt blisko podjeżdża do stromego zbocza. Chyba pierwszy raz podczas całej wyprawy mam
strach w oczach. Przy okazji denerwuję się, aby nasz motocykl nie zastrajkował w takim miejscu. Bo byśmy tam zostali do dzisiaj.
Kiedy najgorsze i zarazem najpiękniejsze mamy już za sobą, zaczynamy szukać miejsca noclegowego. Zjeżdżamy z przełęczy w dół i rozbijamy się w pięknym miejscu
nad samą rzeką. Czekając na pozostałą ekipę, wzmaga się bardzo zimny wiatr i zaczyna kropić. Na szczęście jak to w górach wszystko nagle przychodzi i szybko odchodzi.
Po pół godzinie jesteśmy już w komplecie, każdy opowiada o emocjach związanych z pokonaniem tej trasy. Nie było łatwo, i nie tylko ja miałam strach w oczach.
Pokonane serpentyny w tak wąskim przesmyku, to nie zła jazda.
Rozbijamy namiot, przy okazji robię pranie, bo warto skorzystać z czystej wody, a o taką tutaj bardzo ciężko. Jesteśmy zmęczeni, usta mamy spierzchnięte od silnego
wiatru i pyłu. Głód daje o sobie znać, dobrze że mamy zupki w torebkach, którymi się ratujemy. No i koniaczek, aby ustrzec się przed zatruciem
piekne widoki,fascynujaca szorstka natura .Nie baliscie sie rozbijac nad sama rzeka,bo wiadomo,ze przy ulewie w takich regionach gorskich rzeka moze szybko wezbrac
—
https://marzycielskapoczta.pl/
Napisz pocztowke ze swoich podrozy do chorych dzieci
piekne widoki,fascynujaca szorstka natura .Nie baliscie sie rozbijac nad sama rzeka,bo wiadomo,ze przy ulewie w takich regionach gorskich rzeka moze szybko wezbrac
W miarę się wypogodziło na noc, gorsza była gnojówka na której się rozbiliśmy wieczór wcześniej.
Przed nami wspaniały słoneczny dzień. Noc była chłodna, poranek również, ale pomimo tego całe nasze pranie wyschło. Ruszamy w dalszą drogę, dzisiaj chcemy
przejechać do końca Dolinę Bartang i jak się uda to wrócić do Kirgistanu. Po serii serpnetyn czeka nas długi zjazd, a potem długi przejaz po płaskowyżu.
Po drodze znajdujemy na mapie starożytny kalendarz stworzony z biało czarnych kamieni.
Kompletnie nie mamy pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, może jakby popatrzeć na to z góry, to miałoby to jakiś sens.
Przed nami pojawiają się piękne góry Pamiru, tutaj już możemy spotkać sześciotysięczniki jak Szczyt Oficerów Sowieckich, który ma 6233 m,
Pik Severnyi Muzkol 6132m, Pik Oktobrskyi 6780m i mnóstwo innych. Pamir zwany jest przez Persów, dachem świata, jego długość to 280 km z północy na południe i
około 420 km z zachodu na wschód.
Przejeżdżamy przez Rezerwat przyrody Zorkylsky, który ma na celu ochronę jezior Zorkulskich, oraz ochronę roślinności i dzikich zwierząt.
Po trzech dniach bardzo intensywnej jazdy, z wielkim żalem wyjeżdżamy z Doliny Bartang i jedziemy w kierunku jeziora Kara-kul, nad którym juz mieliśmy okazję
być tylko zupełnie z innej strony.
Po drodze mijamy malutkie jeziorko o nazwie Kuruk-Ku, jezioro jest bagienne i chcąc do niego podejść, człowiek się zapada w błocie. Mimo tego z dala od brrzegu
zatrzymujemy się na kawę.
Dojazd do jeziora Karakul od strony Bartangu, robi na nam ogromną niespodziankę, bo kto by pomyślał, że jeszcze tutaj będziemy pokonywać wertepy i wielkie rozlewiska.
Motocykl grzęźnie w mętnych wodach i w błocie, odciążam go przenosząc się na chwilę na rampę na samochód, aby przejechać najgorszy odcinek trasy.
Dzielnie się trzymam, mając nadzieję, że nie zostanę zrzucona do rozlewiska. Udaje się przejechać najgorszy odcinek, za plecami pozostają nam piękne góry Pamiru.
Żal stąd wyjeżdżać, to rzadko spotykane obrazki. Piękne ośnieżone szczyty, jeziora, po prostu magiczne miejsce.
Dojeżdżamy do głównej drogi i kierujemy się w stronę granicy z Kirgistanem. Niestety nie ma innej drogi, więc musimy wracać tą samą. Ale droga przez padające światło
wygląda zupełnie inaczej, niż jak pokonywaliśmy ją w tą stronę. Pstrykam ostatnie zdjęcia i żegnamy wspaniały Tadżykistan. Kiedy wjeżdżamy na przełęcz Uybulaq
rzucam raz jeszcze okiem na jezioro i otaczjące je góry i mam wrażenie, że patrzę na namalowany obraz. Cudownie, muszę ten obrazek utrwalić na moim telefonie.
Robię ostatnie zdjęcie. Wsiadam na motocykl, i po przejechaniu około 2 km reflektuję się, że nie mam aparatu telefonicznego. *shok*.
Zatrzymuję Marka, sprawdzam kufry, niestety niegdzie nie widać telefonu. Zawracamy, około 2 km, może gdzieś pod drodze mi wypadł. Dojeżdżamy do miejsca
w którym ostatni raz trzymałam go w ręku. Schodzę z motocykla, i nagle rzuca mi się w oczy mój telefon, który w pionie oparty jest na rurze wydechowej.
Szok, niedowierzanie, ale jest. Jakim cudem udało mu się jeszcze przejechać te 2-3 km na rurze, tego nie wie nikt.
Na granicy stoimy około godziny, pogoda tym razem nie dopsuje, dopada nas deszcz, temperatura spada do 7 stopni, postanawiamy znaleźć miejsce
noclegowe w Sary Tash w homestay. ;). Ostatnią długą lecimy na zabój, omijając tylko dziury znajdujące się w asfalcie. Zimno ścina nas na maksa, ale do Sary Tash
mamy zaledwie kilka kilometrów. Koniecznie muszę się zagrzać i coś zjeść. Zaglądam do jednego z domków, w którym wydaje się, że można coś zjeść. Zamawiam
herbatę, i manty, to pokaźnego rozmiaru pierogi z mięsnym nadzieniem z dodatkiem baraniny lub wołowiny.
Marek za ten czas, dyskutuje z Wojtkiem, co się okazuje w późniejszym czasie, ma awarię samochodu. Pękł mu resor, jedno pióro, a najbliższy zakład
samochodowy jest dopiero w OSh to około 185 km.
Gdybyśmy chcieli od razu pojechać do Biszkeku, to czekałoby nas 835 km, jednak mamy jeszcze kilka punktów do zwiedzenia w samym Kirgistanie, więc przed nami
jeszcze z póltora tysiąca kilometrów.
Wieczorem możemy przyuważyć dziwne zjawisko, światło padające w idelanej linii, jakby odrysowane od linijki.
Nocujemy w homestay, w dość przyjemnym miejscu z przepięknym widokiem na pasmo górskie. Właściciele podaja nam kolację, pierożki i herbatę.
Megi zdjęcia na trasie robiłaś „w ruchu”, czy często się zatrzymywaliście?
Moja (świętej pamięci) Babcia powiedziałaby „gdzie tak jedziecie na poniewierkę jak u mnie w ogródku tak dobrze” (tak nam mówiła w latach 80-tych jak samochodem z namiotem z rodzicami jechałam na wczasy do Rumunii. U Ciebie poniewierka co najmniej do sześcianu i to w nieznane.
Ale widać, że warto!
Zobacz mnie na Facebooku Relaks na drutach!
Fakt wyprawa mega, a zdjęcia 60 % w ruchu, a w najfajniejszych miejscach przystawaliśmy.
megi zakopane
Megi , to musi być niesamowite jak budzisz się w tak oryginalnych i pięknych widokowo miejscach a zamiast budzika w telefonie słyszysz po prostu kozy
No trip no life
Doczytane i super zdjęcia ever!! Taki wypad na motocyklu daje niesamowite możliwosci zrobienia świetnych zdjęć. Nawet nie miałem pojęcia że w tych rejonach Azji Środkowej są takie kolorki i góry.
Super zorganizowany objazd z lekką dozą adrenalinki i podziwiam taki wyczyn bo ja kiedyś miałem motocykl marki Jawa i po jednym dniu jazdy bolał mnie już tyłek i nadgarstek. Kurdę po takiej zaprawie i możliwościach to jakąś Amerykę Płd. pewno byście wciągnęli nosem tj. Pustynia Atacama.... np taki objazd Chile, Boliwia i Peru.
Tereny są piękne jeszcze sporo ciekawych obrazków przed nami. Wrzuciłam też opisy do wcześniejszego postu pomiędzy zdjęciami. Taka ciekawostka jak rozbicie się na gnojówce.
megi zakopane
Dzień 15
Poranek, piękny, cudowny słoneczny. Gnojówką śmierdzi na maksa, chyba dlatego tak dobrze się nam spało, zapach uśpił nas na maksa.
Namiot jest jakby na wysepce, a w okól generalnie wszystko pływa. Ciężko jest wyjść z namiotu, aby nie zamoczyć sobie obuwia, nie mówiąc już o niczym innym.
Zbieramy się szybko, bo poziom wody się zwiększa, a smród coraz bardziej się rozprzestrzenia. Wszystko udaje się wyzbierać i niczego nie zamoczyć. Podkład spod
namiotu spłukujemy pod bieżącą wodą z samochodu i czekamy, aż wyschnie. Jest dobrze, ale ubaw jest po pachy.
Ruszamy w drogę, jeszcze raz pokonujeny rzekę, która z rana jest bardzo mała. Pniemy się do góry w kierunku płaskowyżu otoczonego pięcio, a nawet
sześcio tysięcznikami. Widoki są wspaniałe, gdyż dookoła występują obszary pustynne, góry, jeziora, lodowce, widoki przypominają wyżynę tybetańską. Droga jest
fatalna, jakby niekompletna, co jakiś czas ma ogromne ubytki w nawierzchni z powodu trzęsień ziemi jakie tutaj występują. Przejeżdżamy po mostach, które są w
fatalnym stanie, ale kto nie ryzykuje, ten nie jedzie dalej.
[/caption]
Po przejechaniu płaskowyżu, elewacja się obniża więc i przyroda się zmienia, robi się bardziej zielono. Możemy zauważyć ogromne skały po bokach, rwącej rzeki i bujną
roslinność w okolicach wiosek. Po drodze mijamy rowerzystę, wygląda jak Jezus, swoją urodą naprawdę mnie powala. Wyglądał jakby przynajmniej był już kilka miesięcy
na wyprawie.
Dojeżdżamy do kolejnej rzeki, tym razem nie będzie łatwo. Rzeka jest rozlana dosyć szeroko i nie należy do płytkich. Z minuty na minutę jej nurt się wzmaga, i
robi się coraz bardziej niebezpieczna.
Dojeżdżamy jako pierwsi, czekamy na resztę ekipy, samochodem będzie prościej sprawdzić poziom wody. Na wstępie rzekę przekraczają dwa samochody,
poziom rzeki w tym miejscu nie pozwala na swobodny przejazd motocykla. Woda jest zbyt wysoka, a nurt rzeki bardzo wartki. Szukamy innego miejsca na przeprawę,
trwa walka z wiatrakami, bo woda ciągle się podnosi.
Demontujemy kufry z motocykla, aby było lżej, i po dobrej godzinie udaje się w końcu przetransportować motocykl na drugą stronę rzeki. Zaraz potem podobną
drogą przejeżdżają kolejne dwa samochody. Radość jest olbrzmia, ale nie trwa długo, bo po przejechaniu zaledwie 2 może 3 km, na swojej drodze natrafiamy na
kolejną rzekę. Jest jeszcze większa i groźniejsza. Kolejną godzinę, albo i dwie tracimy na przejazd na drugą stronę rzeki. Jestem zajebiście zdenerwowana i zmęczona.
Utopienie motocykla w takiej rzece, jest jednoznaczne z przymusowym zakończeniem naszej wyprawy.
Uff na szczęście udaje się, okrzyk radości i jednocześnie chwila zadumy czy to koniec na dzisiaj niespodzianek?
Skoro dalsza droga pnie się do góry to może oznaczać jedno, że nie będziemy musieli już się przeprawiać przez rzeki. Jedziemy wąską drogą, jeden niekontrolowany
ruch i jesteśmy w dole doliny. Jest naprawdę niebezpiecznie, w dodatku nadciągają czarne chmury i robi się zimno. Jesteśmy lekko poniżej 4 tys. m.n.p.m.
Ten niesamowity emocjonujący przejazd, robi na nas wszystkich olbrzymie wrażenie.
Marek zatrzymuje się aby zrobić zdjęcie, ogarnia mnie niepokój, kiedy zbyt blisko podjeżdża do stromego zbocza. Chyba pierwszy raz podczas całej wyprawy mam
strach w oczach. Przy okazji denerwuję się, aby nasz motocykl nie zastrajkował w takim miejscu. Bo byśmy tam zostali do dzisiaj.
Kiedy najgorsze i zarazem najpiękniejsze mamy już za sobą, zaczynamy szukać miejsca noclegowego. Zjeżdżamy z przełęczy w dół i rozbijamy się w pięknym miejscu
nad samą rzeką. Czekając na pozostałą ekipę, wzmaga się bardzo zimny wiatr i zaczyna kropić. Na szczęście jak to w górach wszystko nagle przychodzi i szybko odchodzi.
Po pół godzinie jesteśmy już w komplecie, każdy opowiada o emocjach związanych z pokonaniem tej trasy. Nie było łatwo, i nie tylko ja miałam strach w oczach.
Pokonane serpentyny w tak wąskim przesmyku, to nie zła jazda.
Rozbijamy namiot, przy okazji robię pranie, bo warto skorzystać z czystej wody, a o taką tutaj bardzo ciężko. Jesteśmy zmęczeni, usta mamy spierzchnięte od silnego
wiatru i pyłu. Głód daje o sobie znać, dobrze że mamy zupki w torebkach, którymi się ratujemy. No i koniaczek, aby ustrzec się przed zatruciem
megi zakopane
Megi niesamowici jesteście, tak jak i te widoki! Słów mi brak...
Zobacz mnie na Facebooku Relaks na drutach!
piekne widoki,fascynujaca szorstka natura .Nie baliscie sie rozbijac nad sama rzeka,bo wiadomo,ze przy ulewie w takich regionach gorskich rzeka moze szybko wezbrac
https://marzycielskapoczta.pl/
Napisz pocztowke ze swoich podrozy do chorych dzieci
megi zakopane
Dzień 16
Przed nami wspaniały słoneczny dzień. Noc była chłodna, poranek również, ale pomimo tego całe nasze pranie wyschło. Ruszamy w dalszą drogę, dzisiaj chcemy
przejechać do końca Dolinę Bartang i jak się uda to wrócić do Kirgistanu. Po serii serpnetyn czeka nas długi zjazd, a potem długi przejaz po płaskowyżu.
Po drodze znajdujemy na mapie starożytny kalendarz stworzony z biało czarnych kamieni.
Kompletnie nie mamy pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, może jakby popatrzeć na to z góry, to miałoby to jakiś sens.
Przed nami pojawiają się piękne góry Pamiru, tutaj już możemy spotkać sześciotysięczniki jak Szczyt Oficerów Sowieckich, który ma 6233 m,
Pik Severnyi Muzkol 6132m, Pik Oktobrskyi 6780m i mnóstwo innych. Pamir zwany jest przez Persów, dachem świata, jego długość to 280 km z północy na południe i
około 420 km z zachodu na wschód.
Przejeżdżamy przez Rezerwat przyrody Zorkylsky, który ma na celu ochronę jezior Zorkulskich, oraz ochronę roślinności i dzikich zwierząt.
Po trzech dniach bardzo intensywnej jazdy, z wielkim żalem wyjeżdżamy z Doliny Bartang i jedziemy w kierunku jeziora Kara-kul, nad którym juz mieliśmy okazję
być tylko zupełnie z innej strony.
Po drodze mijamy malutkie jeziorko o nazwie Kuruk-Ku, jezioro jest bagienne i chcąc do niego podejść, człowiek się zapada w błocie. Mimo tego z dala od brrzegu
zatrzymujemy się na kawę.
Dojazd do jeziora Karakul od strony Bartangu, robi na nam ogromną niespodziankę, bo kto by pomyślał, że jeszcze tutaj będziemy pokonywać wertepy i wielkie rozlewiska.
Motocykl grzęźnie w mętnych wodach i w błocie, odciążam go przenosząc się na chwilę na rampę na samochód, aby przejechać najgorszy odcinek trasy.
Dzielnie się trzymam, mając nadzieję, że nie zostanę zrzucona do rozlewiska. Udaje się przejechać najgorszy odcinek, za plecami pozostają nam piękne góry Pamiru.
Żal stąd wyjeżdżać, to rzadko spotykane obrazki. Piękne ośnieżone szczyty, jeziora, po prostu magiczne miejsce.
Dojeżdżamy do głównej drogi i kierujemy się w stronę granicy z Kirgistanem. Niestety nie ma innej drogi, więc musimy wracać tą samą. Ale droga przez padające światło
wygląda zupełnie inaczej, niż jak pokonywaliśmy ją w tą stronę. Pstrykam ostatnie zdjęcia i żegnamy wspaniały Tadżykistan. Kiedy wjeżdżamy na przełęcz Uybulaq
rzucam raz jeszcze okiem na jezioro i otaczjące je góry i mam wrażenie, że patrzę na namalowany obraz. Cudownie, muszę ten obrazek utrwalić na moim telefonie.
Robię ostatnie zdjęcie. Wsiadam na motocykl, i po przejechaniu około 2 km reflektuję się, że nie mam aparatu telefonicznego. *shok*.
Zatrzymuję Marka, sprawdzam kufry, niestety niegdzie nie widać telefonu. Zawracamy, około 2 km, może gdzieś pod drodze mi wypadł. Dojeżdżamy do miejsca
w którym ostatni raz trzymałam go w ręku. Schodzę z motocykla, i nagle rzuca mi się w oczy mój telefon, który w pionie oparty jest na rurze wydechowej.
Szok, niedowierzanie, ale jest. Jakim cudem udało mu się jeszcze przejechać te 2-3 km na rurze, tego nie wie nikt.
Na granicy stoimy około godziny, pogoda tym razem nie dopsuje, dopada nas deszcz, temperatura spada do 7 stopni, postanawiamy znaleźć miejsce
noclegowe w Sary Tash w homestay. ;). Ostatnią długą lecimy na zabój, omijając tylko dziury znajdujące się w asfalcie. Zimno ścina nas na maksa, ale do Sary Tash
mamy zaledwie kilka kilometrów. Koniecznie muszę się zagrzać i coś zjeść. Zaglądam do jednego z domków, w którym wydaje się, że można coś zjeść. Zamawiam
herbatę, i manty, to pokaźnego rozmiaru pierogi z mięsnym nadzieniem z dodatkiem baraniny lub wołowiny.
Marek za ten czas, dyskutuje z Wojtkiem, co się okazuje w późniejszym czasie, ma awarię samochodu. Pękł mu resor, jedno pióro, a najbliższy zakład
samochodowy jest dopiero w OSh to około 185 km.
Gdybyśmy chcieli od razu pojechać do Biszkeku, to czekałoby nas 835 km, jednak mamy jeszcze kilka punktów do zwiedzenia w samym Kirgistanie, więc przed nami
jeszcze z póltora tysiąca kilometrów.
Wieczorem możemy przyuważyć dziwne zjawisko, światło padające w idelanej linii, jakby odrysowane od linijki.
Nocujemy w homestay, w dość przyjemnym miejscu z przepięknym widokiem na pasmo górskie. Właściciele podaja nam kolację, pierożki i herbatę.
megi zakopane