Witam wszystkich nowozasiadłych Cieszę się, że jest tyle osób chętnych do czytania moch wypocin.
Śnieg za oknem prawie całkiem stopniał, temperatura skoczyła w ciągu dnia powyżej zera, więc zaklinanie rzeczywistości choć w niewielkim stopniu działa Spróbuję więc choć trochę kontynuować.
No dobra, skończyliśmy na planie przepłynięcia tramwajem w okolice naszego hostelu. Wszystko ok, co to dla nas. Trafiamy na nabrzeże, obczajamy pływające linie, czyli który kolorek tramwaju jest nas w stanie dowieźć tam, gdzie chcemy i wychodzimy w stronę platformy. Każą na nią nie wchodzić, to nie wchodzimy. Czekamy przy pomoście. Podpływa jakaś łódka, taka większa, więc ruszamy w jej kierunku (nie tylko my zresztą). Zaraz wbiga za nami jakiś gostek i nas przegania. Ok, myślę sobie, może to któraś z tych łódeczek na zamówienie, a myśmy się nipotrzebnie wychylili. Podpływa następny stateczek, z flagą z tyłu. Flaga odpowiada kolorem temu, który przypisany jest jednej z linii (ale nie tej naszej). Obserwujemy uważnie, bo może się dowiemy, jak się z tego korzysta. Jacyś ludzie wysiadają. Nadgorliwy gostek znów wszystkich przegania z platformy. Nikt na statek nie wsiadł. Nie pozwolił Próbujemy się od kogoś dowiedzieć, jak się z tramwajów korzysta i co trzeba zrobić, aby łaskawie być do nich dopuszczonym. Nikt z miejscowych nie jest w stanie nas zrozumieć. Zaczepiają nas różni nie-Azjaci, którzy mają ten sam problem, co my. Po dwóch czy trzech nieudanych próbach rezygnujemy i wracamy do hostelu. To tyle z pływania tramwajem... Blondynizm, czy jakkolwiek by tego nie nazwać, zwyciężył
Po krótkiej drzemce (jakoś trzeba było odreagować czas spędzony w podróży ;)), postanowiliśmy udać się na przesłynny Khao San Road (Hapol, nie czytaj ;P), żeby zobaczyć, o co kaman.
Na wejściu zobaczyliśmy rozstawioną scenę. Poszliśmy szybko zakupić coś na ząb, po czym na scenie zaczęło się coś dziać. Przez czysty przypadek trafiliśmy na pokaz kultury tajskiej - tańce, sztuki walki. Muszę przyznać, że było to całkiem fajne.
Pokaz panów walczących był przezabawny. Nieźle się uśmialiśmy, oni zresztą z nami. Widać było, że się dobrze bawią. I odgrywają swoje role:)
Niektórych konkurencji można było samemu spróbować:
A wszystko przy dźwiękach tradycyjnych instrumentów tajskich:
Tego dnia na Khao San, co mogę powiedzieć z perspektywy czasu, było stosunkowo luźno, cicho i spokojnie. A pokaz na przyjemnie urozmaicił wieczór.
A to cały Chang, który się w relacji pojawi (sorry ;)), bo my nie piwosze
Następnego dnia po śniadaniu udajemy się na przystanek tramwaju najbliższy naszemu hostelowi. Podejście numer dwa. Tym razem musi się udać. Okazuje się, że na tym przystanku sprzedają bilety na tramwaj, które bez problemu zakupujemy. I jak tramwaj przypłynął, wskazano nam do niego drogę. Więc da się "kulturnie i grzecznie" dostać na ten środek transportu. Ok. Po drodze obserwujemy, jak to wygląda na pozostałych przystankach. Większość ludzi bilety kupuje w środku, u osoby chodzącej z puszeczką. Ok, na przyszłość będziemy wiedzieć. Tego dnia już do końca przemieszczamy się albo z buta, albo tramwajami wodnymi właśnie. Lepszego środka transportu na interesujących nas trasach nie znaleźliśmy
Dzień spędzamy spokojnie. Najpierw dwugodzinny rejs kanałami Bangkoku.
W międzyczasie dopada nas ulewa. Dobrze, że łódeczki są zadaszone
Póżniej obiadek w knajpce nad panią sprzedającą kokosy przy nabrzeżu. Ciężko uwierzyć, że serwują tam jedzenie, ale jest ono smaczne i porcje też są rozmiarowo fajne. A że wciąż padało, to nie chciało nam się szukać czegoś gdzieś dalej. Ani łazić w deszczu
Gdy z lekka przestało padać, udajemy się do Chinatown. Złoty budda przed nami:
Wszędzie straganiki z pysznym jedzonkiem:
Oczywiście w Chinatown musieliśmy się pogubić próbując trafić z powrotem na tramwaj. Jako że aby dotrzeć do Chinatown można wysiąść na jednym z dwóch przystanków, postanowiliśmy na jednym z nich wysiąść, a z drugiego wracać. Wszystko fajnie pięknie, ale skręt do niego opisany był tylko z jednej strony muru. Akurat tej, której my, idąc, oglądaliśmy plecy. Przeszliśmy kawał drogi dalej. I dopiero jak zawróciliśmy, to zobaczyliśmy znaki. Ale przynajmniej pozwiedzaliśmy rejony, w które inaczej byśmy się nie zapuścili
Wróciliśmy do hostelu, po drodze zakupując prowiant na drogę, odebraliśmy bagaże, udaliśmy się w okolice Khao San, żeby coś zjeść, a następnie ruszyliśmy na miejsce zbiórki, skąd autobus zabrał nas w długą, nocną drogę do Ao Nang.
Do Ao Nang, po wielu perturbacjach i ciężkiej nocy, docieramy w końcu koło 9 czy 10 rano. Chyba za stara na takie atrakcje jestem. Choć chciałoby się jeszcze o sobie myśleć jak o szalonej nastolatce. No, może dwudziestolatce
Pokój już na szczęście na nas czeka, szybki prysznic, wykupujemy wycieczki na dwa kolejne dni i idziemy pozwiedzać okolice. Kierunek - plaża. Po drodze kupujemy coś na szybką przegryzkę. Planujemy zjeść w milutkich okolicznościach przyrody, z pięknym widokiem na wodę i okolicę.
Jedzonko jest. A widok... No, prawie też jest...
I standardowe (prawie) zdjęcie Tajlandii, czyli longtaile na tle pięknie lazurowej wody i ślicznie błękitnego nieba
Wow, jak fajnie! Nowa relacja z Taj! Myślę, ze nigdy za wiele takich relacji, osobistych odczuć i spostrzeżeń.
My lecimy na początku lutego zatem dawaj joasiamac! Rób smaka nam tu wszystkim!
Chętnie powspominam a może zobaczę coś nowego
www.foto-tarkowski.com
a robota to prymitywny sposób spędzania wolnego czasu...
Witam wszystkich nowozasiadłych Cieszę się, że jest tyle osób chętnych do czytania moch wypocin.
Śnieg za oknem prawie całkiem stopniał, temperatura skoczyła w ciągu dnia powyżej zera, więc zaklinanie rzeczywistości choć w niewielkim stopniu działa Spróbuję więc choć trochę kontynuować.
No dobra, skończyliśmy na planie przepłynięcia tramwajem w okolice naszego hostelu. Wszystko ok, co to dla nas. Trafiamy na nabrzeże, obczajamy pływające linie, czyli który kolorek tramwaju jest nas w stanie dowieźć tam, gdzie chcemy i wychodzimy w stronę platformy. Każą na nią nie wchodzić, to nie wchodzimy. Czekamy przy pomoście. Podpływa jakaś łódka, taka większa, więc ruszamy w jej kierunku (nie tylko my zresztą). Zaraz wbiga za nami jakiś gostek i nas przegania. Ok, myślę sobie, może to któraś z tych łódeczek na zamówienie, a myśmy się nipotrzebnie wychylili. Podpływa następny stateczek, z flagą z tyłu. Flaga odpowiada kolorem temu, który przypisany jest jednej z linii (ale nie tej naszej). Obserwujemy uważnie, bo może się dowiemy, jak się z tego korzysta. Jacyś ludzie wysiadają. Nadgorliwy gostek znów wszystkich przegania z platformy. Nikt na statek nie wsiadł. Nie pozwolił Próbujemy się od kogoś dowiedzieć, jak się z tramwajów korzysta i co trzeba zrobić, aby łaskawie być do nich dopuszczonym. Nikt z miejscowych nie jest w stanie nas zrozumieć. Zaczepiają nas różni nie-Azjaci, którzy mają ten sam problem, co my. Po dwóch czy trzech nieudanych próbach rezygnujemy i wracamy do hostelu. To tyle z pływania tramwajem... Blondynizm, czy jakkolwiek by tego nie nazwać, zwyciężył
Po krótkiej drzemce (jakoś trzeba było odreagować czas spędzony w podróży ;)), postanowiliśmy udać się na przesłynny Khao San Road (Hapol, nie czytaj ;P), żeby zobaczyć, o co kaman.
Na wejściu zobaczyliśmy rozstawioną scenę. Poszliśmy szybko zakupić coś na ząb, po czym na scenie zaczęło się coś dziać. Przez czysty przypadek trafiliśmy na pokaz kultury tajskiej - tańce, sztuki walki. Muszę przyznać, że było to całkiem fajne.
Pokaz panów walczących był przezabawny. Nieźle się uśmialiśmy, oni zresztą z nami. Widać było, że się dobrze bawią. I odgrywają swoje role:)
Niektórych konkurencji można było samemu spróbować:
A wszystko przy dźwiękach tradycyjnych instrumentów tajskich:
Tego dnia na Khao San, co mogę powiedzieć z perspektywy czasu, było stosunkowo luźno, cicho i spokojnie. A pokaz na przyjemnie urozmaicił wieczór.
A to cały Chang, który się w relacji pojawi (sorry ;)), bo my nie piwosze
Następnego dnia po śniadaniu udajemy się na przystanek tramwaju najbliższy naszemu hostelowi. Podejście numer dwa. Tym razem musi się udać. Okazuje się, że na tym przystanku sprzedają bilety na tramwaj, które bez problemu zakupujemy. I jak tramwaj przypłynął, wskazano nam do niego drogę. Więc da się "kulturnie i grzecznie" dostać na ten środek transportu. Ok. Po drodze obserwujemy, jak to wygląda na pozostałych przystankach. Większość ludzi bilety kupuje w środku, u osoby chodzącej z puszeczką. Ok, na przyszłość będziemy wiedzieć. Tego dnia już do końca przemieszczamy się albo z buta, albo tramwajami wodnymi właśnie. Lepszego środka transportu na interesujących nas trasach nie znaleźliśmy
Dzień spędzamy spokojnie. Najpierw dwugodzinny rejs kanałami Bangkoku.
W międzyczasie dopada nas ulewa. Dobrze, że łódeczki są zadaszone
Póżniej obiadek w knajpce nad panią sprzedającą kokosy przy nabrzeżu. Ciężko uwierzyć, że serwują tam jedzenie, ale jest ono smaczne i porcje też są rozmiarowo fajne. A że wciąż padało, to nie chciało nam się szukać czegoś gdzieś dalej. Ani łazić w deszczu
Gdy z lekka przestało padać, udajemy się do Chinatown. Złoty budda przed nami:
Wszędzie straganiki z pysznym jedzonkiem:
Oczywiście w Chinatown musieliśmy się pogubić próbując trafić z powrotem na tramwaj. Jako że aby dotrzeć do Chinatown można wysiąść na jednym z dwóch przystanków, postanowiliśmy na jednym z nich wysiąść, a z drugiego wracać. Wszystko fajnie pięknie, ale skręt do niego opisany był tylko z jednej strony muru. Akurat tej, której my, idąc, oglądaliśmy plecy. Przeszliśmy kawał drogi dalej. I dopiero jak zawróciliśmy, to zobaczyliśmy znaki. Ale przynajmniej pozwiedzaliśmy rejony, w które inaczej byśmy się nie zapuścili
Wróciliśmy do hostelu, po drodze zakupując prowiant na drogę, odebraliśmy bagaże, udaliśmy się w okolice Khao San, żeby coś zjeść, a następnie ruszyliśmy na miejsce zbiórki, skąd autobus zabrał nas w długą, nocną drogę do Ao Nang.
Fajniutko
Moje zdjęcia z różnych, dziwnych miejsc http://tom-gdynia.jalbum.net/
Asia- zasiadam i ja Taj nigdy za dużo
Do Ao Nang, po wielu perturbacjach i ciężkiej nocy, docieramy w końcu koło 9 czy 10 rano. Chyba za stara na takie atrakcje jestem. Choć chciałoby się jeszcze o sobie myśleć jak o szalonej nastolatce. No, może dwudziestolatce
Pokój już na szczęście na nas czeka, szybki prysznic, wykupujemy wycieczki na dwa kolejne dni i idziemy pozwiedzać okolice. Kierunek - plaża. Po drodze kupujemy coś na szybką przegryzkę. Planujemy zjeść w milutkich okolicznościach przyrody, z pięknym widokiem na wodę i okolicę.
Jedzonko jest. A widok... No, prawie też jest...
I standardowe (prawie) zdjęcie Tajlandii, czyli longtaile na tle pięknie lazurowej wody i ślicznie błękitnego nieba
Witajcie Tom i Antenko. Szaro-buro za oknem, to i szaro-buro tutaj Mam jednak nadzieję, że to Was nie odstraszy